Historia pewnego powołania

Kończył się upalny czerwcowy dzień. Lipową aleją w stronę dworu biegł młody chłopiec. Od kilku już lat podczas wakacyjnych miesięcy wypożyczał z biblioteki dworskiej polskie książki. W wiejskiej, czteroklasowej szkole nauczył się czytać po rosyjsku, trochę rachować, a na lekcjach religii, prowadzonych przez miejscowego popa, poszanowania dla „Cara Wszechrosji i Prześwietnej Religii Prawosławnej.” Języka polskiego uczyła go matka i córka dziedzica dubickiego. Biegł teraz by wymienić świeżo przeczytaną książkę. W chłodnej sieni dworskiej poprosił napotkaną służącą o widzenie się z panienką. Wiele razy tu bywał, ale zawsze z zaciekawieniem przyglądał się wystrojowi dworu. Pierwszy raz przekroczył jego próg jako kilkuletni chłopczyk trzymając się kurczowo ręki ojca; wszystko tu było inne niż w jego wiejskim domu.


Po chwili otwarły się drzwi i w progu biblioteki stanęła młoda dziedzicówna. Poprosiła chłopca do środka i trochę zdziwiona, że tak szybko przeczytał książkę spytała:

- Janku, co zapamiętałeś z tej książki?
Janek zaczął mówić i okazało się, że nie opowiada, ale recytuje z pamięci słowo po słowie.
Pasąc krowy, z takim szacunkiem czytał polskie książki, że uczył się ich na pamięć. Dziedzicówna wymieniła książkę tłumacząc, że nie musi uczyć się na pamięć, wystarczy tylko zapamiętać treść i opowiedzieć swoimi słowami.
To spotkanie z Jankiem nie dało jej spokoju. Przypomniała sobie jak przed rokiem przyszła do dworu matka Janka i pytała, czy syn mógłby pobierać naukę we dworze. Wiedziała, że dzieci wiejskie niechętnie chodzą do szkółki ruskiej. Niestety innej szkoły nie było – mieszkali pod zaborem rosyjskim i namiestnik carski dbał o to, by ludność polską rusyfikowano. Najtrudniej było dzieciom na lekcjach religii – pop uczył czegoś innego niż ich katoliccy rodzice. Często bywało tak, że chłopcy uciekali z lekcji przez okno, mimo że potem dostawali po kilka nahajek od kozaka. W takich ucieczkach przodował właśnie Janek i jego młodszy brat Bonifacy. Obaj chłopcy byli dobrze zbudowani, ale „starszy to już prawie mężczyzna” – myślała o nim panna dziedzicówna i zastanawiała się czy darzy go miłością czy tylko sympatią. W każdym razie chciała mu pomóc. Podczas kolacji nadarzyła się okazja, by porozmawiać z ojcem.
-Tatuńciu – rzekła prosząco – znasz starszego syna Zachariaszów. Jest on bardzo zdolnym chłopcem, możemy mu pomóc i posłać do szkół.
- Ależ córeczko – odrzekł z godnością ojciec – to są biedni ludzie i nie stać ich na kształcenie syna. Wiesz ile pieniędzy wydajemy na opłacanie studiów twojego stryja.
Polska pod zaborami nie miała suwerennych szkół. Żaden z zaborców nie dbał o wykształcenie Polaków. Zamożna młodzież wyjeżdżała na studia do Francji czy Włoch. Za granicę studiował młodszy brat dziedzica. Długo jeszcze radzono jak pomóc zdolnemu chłopcu. Dziedzic obiecał, że porozmawia z Zachariaszem, a panienka postanowiła napisać list do studiującego we Włoszech stryja. Po kilku dniach dziedzic Dubicki poprosił Zachariasza na rozmowę. Rodzice Janka nie byli zorientowani, o co chodzi. Janek też był ciekawy, dlaczego dziedzic chce rozmawiać z jego ojcem. Myślał, że chodzi tu o jakąś naganę; takie wezwanie do dworu raczej nic dobrego nie wróżyło. Rodzice wypytywali chłopca, czy pasąc krowy nie wypasał łąki dworskiej. Mogło się zdarzyć, gdyż pasł nie tylko własne krówki, ale również innych gospodarzy z wioski. Bywało tak, że czytając książki nie dopilnował i któraś z krów odłączyła się od stada. Trzeba było potem przez kilka godzin szukać jej po lesie.
W oznaczonym dniu Zachariasz pełen obaw poszedł do dworu. Dziedzic serdecznie uścisnął jego dłoń, zaprosił do salonu i tak rozpoczął rozmowę:
-Zachariaszu, macie zdolnego syna. Trzeba go posłać do szkół. Wiem, że kształcenie drogo kosztuje, ale ja wam pomogę. Trzeba opłacić książki i stancję. Mam na myśli szkoły w Warszawie, Wilnie czy Petersburgu.
Panie dziedzicu – zaczął nieśmiało Zachariasz – do ruskich szkół to go nikt nawet na postronku nie zaciągnie, ale kształcić to bym chciał
Po powrocie ojciec opowiedział zaciekawionym domownikom o sprawie. Matka w skrytości myślała, że jak się wyuczy może księdzem zostanie? Ona właśnie we wiosce spełniała rolę kapłana; chrzciła dzieci i prowadziła modlitwy przy zmarłych. Należała do III Zakonu św. Franciszka i była opiekunką grupy kobiet z Żywego Różańca. Ona pierwsza wiedziała o przyjeździe księdza katolickiego i w wielkiej konspiracji informowała zaufane rodziny, gdzie i kiedy mogą uczestniczyć we Mszy św. Nie zdarzało się to częściej, niż raz na pół roku.
Janek pamięta jedną z takich wypraw. Wyszli z domu nim zapadał zmrok. Wzięli ze sobą ciepłe chusty, by okryć dzieci. Kilka kilometrów od wioski w ciemnym lesie zebrała się spora gromadka ludzi. Mężczyźni stali na czatach, by nie dopuścić do jakiejś prowokacji czy zdrady. Kilka świec oświetlało polowy ołtarz i wysoki brzozowy krzyż. Mama wskazała Jankowi postać zakonnika słuchającego spowiedzi. Potem odbywały się chrzty, śluby i na końcu odprawiana była Msza Święta. Wracali do domu, gdy już świtało.
Janek był zadowolony z tego, że jego osobą zajmuje się sam dziedzic. Jeszcze bardziej lgnął do nauki. Rodzeństwo Janka – starsza siostra Marysia i młodszy brat Bonifacy - pokpiwali trochę z „naukowca”, a życie toczyło się dalej.

Brat dziedzica studiował we Włoszech. Niewiele jednak czasu poświęcał nauce. Lubił towarzystwo, rozrywkę i wiele podróżował. List od bratanicy przeczytał uważnie. Interesowały go ostatnie zbiory i ceny zbóż. Za swoją część majątku dostawał od brata pieniądze i mógł bez trosk korzystać z życia. Nie miał zamiaru zajmować się jakimś wiejskim chłopcem, o którym pisała bratanica. Napiszę w liście – pomyślał - żeby się uczył na miejscu, a jak wrócę poświęcę mu trochę czasu.
Życie jednak napisało inny scenariusz. Z kilkoma kolegami wybrał się na jesienną wycieczkę w Alpy. Nocleg zaplanowali w małym miasteczku Ivrea u podnóża gór. W hoteliku nie było wolnych miejsc, więc zatrzymali się w domu zakonnym Zgromadzenia Księży Salezjanów. Po uzgodnieniu ceny i spożyciu wieczerzy zostali zaproszeni przez przełożonego klasztoru na krótką pogawędkę. Ponieważ Włosi są ludźmi towarzyskimi, krótka pogawędka przeciągnęła się do późnej nocy. Przełożony opowiadał o Zgromadzeniu założonym przez Jana Bosko księdza z Turynu.
- Celem Zgromadzenia – mówi – jest wychowanie biednej młodzieży męskiej. Właśnie w tym domu mamy szkołę i internat dla chłopców z kilku państw europejskich.
- Czy mógłby się tu uczyć zdolny młodzieniec z dalekiej Polski? – Zapytał brat dziedzica.
- Niech napisze do nas – odpowiedział przełożony - a my rozpatrzymy podanie i damy odpowiedz. Mamy tu kilku młodzieńców mówiących po polsku. Wydajemy też biuletyn Zgromadzenia tłumaczony na język polski.
Późną jesienią przyszedł do dworu list z Włoch. Panienki jeszcze w domu nie było. Przyjechała ze szkół dopiero przed samym Bożym Narodzeniem. Janek czekał na okazję by się z nią spotkać. Przygotował snop z różnego zboża, a więc z pszenicy, żyta, jęczmienia oraz owsa i przystroił go jedliną. Taki snop wedle zwyczaju stawiano w rogu pokoju, w którym stała choinka i w którym spożywano wieczerzę wigilijną. Snop wrzucił na sanki i przywiózł do dworu.
Dziedzicówna ucieszyła się na widok Janka. Przeczytała mu list od stryja i dała biuletyn „Wiadomości Salezjańskie”. Zaraz po świętach pomogła Jankowi napisać list do Salezjanów w Ivrei. Nastały teraz długie dni oczekiwania na odpowiedz. Janek po nocach marzył o dalekich krajach, a w dzień czytał dużo książek i pomagał ojcu w pracach domowych. Pracy nie było wiele, ale wszystko wykonywali ręcznie, bo nie mieli żadnych maszyn rolniczych.
Wreszcie przyszedł długo oczekiwany list. Odpowiedz była pozytywna. Wprawdzie w Oświęcimiu istnieje pierwszy w Polsce Dom Salezjański, ale są to dopiero początki – za mało jak na polskie potrzeby, i dlatego Janek może przyjechać do Ivrei, aby od jesieni rozpocząć naukę. Zapadła decyzja, że latem tego roku Janek pojedzie do Włoch. Przygotowania zaczęto wcześnie. Matka przędła len i wełnę, potem na krosnach tkała płótno na bieliznę i materiał na ubrania. Niekiedy w skrytości płakała na myśl o rozstaniu z synem. Ojciec przeznaczył młodą krówkę na sprzedaż, by za te pieniądze kupić bilet kolejowy. Janek teraz częściej chodził do dworu i uczył się matematyki, języka polskiego i geografii.
Czas biegł szybko i zbliżał się dzień odjazdu. Ojciec zrobił drewniany kuferek, do którego mama zapakowała wyprawę. Z utuczonej świnki przygotowano wędzonkę na długą podróż. Już wcześniej Janek namówił kolegę, by razem z nim udał się na studia do Włoch. Ten się zgodził. Obaj chłopcy przedarli się przez „zieloną granicę” do Krakowa. W Krakowie zaopiekowali się nimi Salezjanie. Pomogli kupić bilety kolejowe, dali pod opiekę konduktorowi i na wszelki wypadek do czapek przyczepili adres docelowy we Włoszech. Pociąg ruszył. Zaczęła się wielka przygoda.
Chłopcy zajęli miejsca przy oknie i z zaciekawieniem obserwowali zmieniające się krajobrazy. Tereny polskie były podobne do ich rodzinnej wioski. Czasem przejeżdżali przez miasteczka i podziwiali wysokie murowane z cegły domy. Gdy byli głodni sięgali po jedzenie zawinięte w lniany obrus. Kroili scyzorykiem chleb i wędzonkę. Podczas postoju na większych stacjach wyskakiwali z pociągu i ze studni artezyjskiej pompowali wodę do picia. Na drugi dzień wieczorem wjechali w wysokie góry. Były to Alpy. Pociąg od czasu do czasu przejeżdżał przez tunel a parowa lokomotywa ciężko sapała, gdy droga wspinała się pod górę.
Była ciemna noc. Chłopcy zmęczeni długą podróżą spali na swoich ławkach. Nagle obudził ich trzask łamanych ścian wagonu. Niektórzy zaczęli krzyczeć. Ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa. Gdy pociąg stanął okazało się, że doczepiona z tyłu lokomotywa tak silnie pchała, że polski wagon zgniótł się. Na najbliższej stacyjce wagon odczepiono, a pasażerowie zostali rozmieszczeni w innych wagonach. Nasi bohaterowie w pośpiechu chwycili swoje kuferki i zajęli miejsca w wagonie francuskim. Był on inaczej zbudowany niż polski, w którym do każdego przedziału wchodziło się bezpośrednio z zewnątrz. Tutaj były dwa wejścia z końców wagonu, a wzdłuż biegł wąski korytarz, z którego wchodziło się do przedziałów. W przedziale, do którego weszli chłopcy siedziały dwie panie, prawdopodobnie matka z córką. Kobiety chciały nawiązać rozmowę z chłopcami, ale bez skutku. Rano pasażerki przygotowały sobie śniadanie i zaczęły jeść. Wtedy chłopcy zorientowali się, że z poprzedniego wagonu zapomnieli wziąć swoje zawiniątka z jedzeniem. Głód dokuczał im coraz bardziej. W porze obiadowej już oczu oderwać nie mogli od białych kanapek spożywanych przez panie. Kobiety zorientowały się, że młodzi podróżni nie mają jedzenia i poczęstowały ich bułeczkami z żółtym serem. Bułeczki były smaczne, ale takiego sera chłopcy nigdy nie widzieli. Zraził ich trochę brzydki zapach i dziwny smak wiercący w brzuchu, ale byli głodni, więc wszystko zjedli. Potem zaczęli szukać ubikacji. W polskim wagonie wchodziło się do niej bezpośrednio z przedziału, tutaj było wyjście tylko na korytarz. Długo szukali bez skutku. Gdy zaistniała „sytuacja krytyczna” pociąg na szczęście zatrzymał się na małej stacyjce. Chłopcy wyskoczyli, aby poszukać ustronnego miejsca poza peronem. Niestety pociąg stał krótko. Jankowi udało się w ostatniej chwili wskoczyć do odjeżdżającego wagonu, kolega został na peronie. Pociąg nabierał szybkości i kolega nie mógł go dogonić. Janek zaczął płakać i krzyczeć z rozpaczy. Podróżni wyszli na korytarz. Wybiegły też znajome panie, które zorientowały się, że nie ma drugiego młodzieńca. Zawiadomiły konduktora, ale ten właściwie był bezradny. Wreszcie ponaglany przez podróżnych pociągnął za hamulec. Janek wysiadł i pobiegł w kierunku kolegi. Po kilkunastu minutach zdenerwowani chłopcy dobiegli do pociągu. Obawiali się nagany, ale nic nieprzyjemnego ich nie spotkało, tylko owe panie otoczyły ich czulszą opieką. Po kilku godzinach dojechali do Turynu. Tutaj, dzięki adresom napisanym na czapkach odnaleźli ich Salezjanie i przywieźli do szkoły w Ivrei.
Szybka zmiana otoczenia oszołomiła Janka. Kilka dni temu znajdował się wśród swoich najbliższych w dalekiej wiosce na Podlasiu. Jeszcze widział swoją mamę stojącą przy kuchni i gotującą wieczerzę. Na kuchni stały rzędem garnki a pod nimi palił się wesoło ogień. Oto wchodzi do domu zmęczony ojciec i ciężko siada przy sosnowym stole. Siostra Marysia zapala naftową lampę a młodszy brat Bonifacy przynosi ze studni we wiadrze wodę. Drewniana chata z małymi oknami była kryta strzechą, a na zimę „ogacona’ słomą. Przy chacie obora, chlew i stajnia. Obok stodoła z glinianym klepiskiem, na którym wraz z ojcem przez całą zimę cepami młócili zboże. Jak na filmie przez głowę Janka przebiegały obrazy z rodzinnej Dubicy. Nagle znalazł się w innym świecie. Inne domy, inne drzewa i inni ludzie. Wszyscy mówią jakimś niezrozumiałym językiem. Zresztą języków słyszał wiele. Oprócz Polaków byli tam Słoweńcy, Węgrzy, Francuzi, Niemcy i Hiszpanie. Językiem obowiązkowym był włoski. W tym języku zwracali się do uczniów wychowawcy, w nim prowadzone były lekcje szkolne, nawet spowiadać się trzeba było po włosku. Włochami byli przełożeni, nauczyciele i obsługa. Janek szybko musiał nauczyć się ich języka, a że był zdolnym, po kilku tygodniach mógł się już porozumieć, zaś po roku ten język stał się jego trzecim językiem - po polskim i rosyjskim.
Gorzej było z przystosowaniem się do włoskich zwyczajów. Na śniadanie wychowankowie dostawali tylko suchą bułkę i popijali zimną wodą czerpaną bezpośrednio ze studni. Po takim posiłku Janek chodził głodny. W niedzielę chłopcy dostawali dodatkowo po pół jajka gotowanego na twardo. Gdy pewnej niedzieli Janek wraz z dwoma kolegami poszedł do kucharza i poprosił o dokładkę, dostał jedno jajko i odpowiedz kucharza: „macie i udławcie się”. To ich bardzo rozbawiło, bo zjedliby jeszcze pięć jajek na twardo i nie udławiliby się.
W gronie siedemdziesięciu kolegów czas wesoło i szybko mijał. Dzień był wypełniony nauką i innymi zajęciami tak, że nie było czasu na rozmyślanie o domu. O godzinie szóstej rano była pobudka. Po rannej toalecie Msza św., śniadanie i zajęcia lekcyjne. Potem obiad, zabawa piłką lub przechadzka i odrabianie lekcji do późnego wieczora. O godzinie 21-ej modlitwy wieczorne, a po nich spoczynek. W niedzielę po obiedzie wszyscy szli na dłuższy spacer, a gdy padało zabawiali się w domu. Pewnego razu urządzili konkurs, kto w swoim ojczystym języku powie najpiękniejsze słowo. Jury złożone z Włochów miało wydać werdykt. Były słowa o miłości, kochaniu o matce i domu. Janek zastanawiał się, jakie słowo powiedzieć, by przyjemnie zabrzmiało dla włoskiego ucha. Po namyśle wyrecytował: „cielęcinka”. Włosi właśnie to słowo uznali za najpiękniejsze, a Janek dostał pierwszą nagrodę. Gdy jurorzy się dowiedzieli, co ono oznacza, byli bardzo rozbawieni.
Ivrea w tym czasie było małym, ale bardzo pięknym miasteczkiem, położonym w północnych Włoszech u podnóża Alp, w dolinie malowniczej rzeki Dora Beltea. Niedaleko wznosi się masyw górski Giavino (2766 m npm). Górski klimat, zdrowe i świeże powietrze, wspaniałe trasy wycieczkowe – czy można w takich warunkach długo tęsknić za rodziną?
Przez pierwsze dwa tygodnie Janek budził się w nocy i płakał, ale gdy włączył się w wir nauki i różnorodnej pracy, o domu myślał coraz mniej. Listy do domu pisał często, ale stamtąd otrzymywał bardzo rzadko.
Gdy wybuchła Pierwsza Wojna Światowa wiadomości urwały się całkowicie. Włosi byli zajęci jednoczeniem swego państwa i daleka wojna na wschodzie mało ich interesowała. W tym czasie brat Janka - Bonifacy, został powołany do wojska rosyjskiego. Z frontu zachodniego dostał się do niewoli niemieckiej. Do końca wojny przebywał w Achen, gdzie jako jeniec budował linie kolejowe.
Po kilkuletnim pobycie w Ivrei Janek poznał dobrze życie zakonne Księży Salezjanów. Postanowił wstąpić do tego Zgromadzenia. Postać założyciela Sługi Bożego Księdza Jana Bosko była jeszcze bardzo żywa. Wielu ludzi znało Go osobiście. Jeszcze nie tak dawno rozmawiali z nim i widzieli Go codziennie. Niektórzy z Jego wychowanków zostali księżmi, jak chociażby Ksiądz Michał Rua – obecnie Przełożony Generalny Zgromadzenia. Od nich Janek dowiedział się, że Ksiądz Jan Bosko zaraz po święceniach zajął się biedną i opuszczoną młodzieżą w Turynie. Na początku zbierał ich w niedziele i uczył katechizmu. Aby zachęcić do przychodzenia grał z nimi w piłkę i chodził na wycieczki. Sprowadził ze wsi swoją mamę – Małgorzatę, by przygotowywała posiłki. Najbiedniejszym z nich kupował ubrania, a tym, którzy nie mieli mieszkania pozwolił spać w komorze obok swego pokoju. Załatwiał im szkoły i pracę. Gdy chłopców było dużo, do pomocy dobrał sobie innych ludzi. Wreszcie założył Zgromadzenie, a za patrona obrał Św. Franciszka Salezego – stąd pochodzi nazwa Zgromadzenia - Salezjanie. Ciężka praca i upór zaowocowały, teraz w Zgromadzeniu pracuje kilkudziesięciu księży. Zgromadzenie zakłada swoje Domy nawet w innych państwach. Janek snuł marzenia, że będzie pracował w Polsce, gdzie również jest dużo sierot i biednej młodzieży.
W czerwcu 1909 roku po ukończeniu szkoły średniej, Janek złożył podanie o przyjęcie do nowicjatu. Nowicjat to roczny okres próbny przed wstąpieniem do zakonu. Życie w nowicjacie było surowe, a przełożeni bacznie obserwowali kandydatów. Najważniejszą osobą był Mistrz nowicjatu, który co tydzień odbywał osobiste rozmowy z kandydatami do stanu zakonnego. Do codziennych obowiązku nowicjusza oprócz modlitw, należało czytanie ksiąg ascetycznych i uczenie się Pisma świętego. Łączność ze światem zewnętrznym była utrudniona. Nowicjusze nie składali wizyt i rzadko byli odwiedzani przez rodzinę. Dzień wypełniała modlitwa, nauka i praca.
29 września 1910 roku Janek ukończył nowicjat, złożył śluby zakonne i z rąk księdza Michała Rua otrzymał sutannę. Zaraz potem dostał list posłuszeństwa kierujący go na studia filozoficzne do Turynu. Przed nim studiowało tam już kilku Polaków. Pierwszym był książę August Czartoryski; do zakonu przyjął go sam ksiądz Bosko. Został on księdzem, ale wkrótce po święceniach zmarł w opinii świętości. Następnie studiowali tu trzej bracia Hlondowie ze Śląska. Ksiądz August Hlond był później kardynałem i Prymasem Polski. Zostawili po sobie wspomnienia jako zdolni i pracowici Polacy. Janek mając takich poprzedników zabrał się rzetelnie do nauki.
Podczas wakacji nie mógł jechać do domu; było to za daleko i za drogo. Korzystał z zaproszeń kolegów i w ten sposób odwiedził Lublianę w Słowenii, i Monachium w Bawarii. Najczęściej jednak odwiedzał kolegów we Włoszech. Pewnego razu jeden z kleryków zaprosił Janka na odpust do swojej parafii. Wraz z Jankiem w drogę wybrało się dwóch innych kolegów. Nie mieli pieniędzy, więc odległość ponad 50 kilometrów postanowili przejść na piechotę. Wyszli wcześnie rano, by na wieczór dotrzeć do domu kolegi. Było gorąco, ale szli w sutannach, był to ich strój obowiązkowy. Postanowili skrócić drogę i zabłądzili. Noc zastała ich w jakimś odludnym miejscu. Postanowili przeczekać kilka godzin i rano ruszyć dalej. Żaden z nich nie ukrywał, że był głodny i spragniony. W tej, zdawałoby się beznadziejnej sytuacji jeden z nich zauważył wysoki płot. Po krótkiej naradzie postanowili zbadać, co się za nim kryje. Sforsowali ogrodzenie i okazało się, że trafili do sadu brzoskwiniowego. Mogli zaspokoić głód i pragnienie, oraz spokojnie poczekać do rana. Radość ich nie trwała jednak długo. Usłyszeli ujadanie psów i w kilka chwil obskoczyły ich trzy wilczury, które zaczęły targać intruzów za sutanny. Chłopcy przywarli do drzewa i złamanymi gałęziami starali się odpędzić dzikie bestie. Nie wiadomo jak zakończyłaby się ta przygoda, gdyby nie odgłosy biegnących ludzi. Psy się uspokoiły, ale klerycy dostali się w ręce dwóch uzbrojonych mężczyzn. Pod ich eskortą zostali doprowadzeni do odległego o kilkadziesiąt metrów dużego domu. Nawet w słabym świetle księżyca zauważyli, że musi on należeć do zamożnego właściciela. Wysokie okna oświetlone były jasnym światłem. Schody i kolumny były marmurowe. Szerokie drzwi prowadziły do obszernego hallu.
Gdy pod obstawą znaleźli się wewnątrz budynku, powitał ich starszy mężczyzna. Widząc trzech młodych kleryków kazał straży odejść, a służbie polecił przygotować sutą kolację. Po posiłku i kąpieli chłopcy udali się na spoczynek. Ciekawość była jednak większa od snu; otóż młodzi klerycy po raz pierwszy zetknęli się z elektrycznością. Na badaniu jak biegnie światło po drucie i co pali się w żarówce zeszła im cała noc. Rano pożegnali swego dobrodzieja i ruszyli w dalszą drogę.
Po ukończeniu studiów filozoficznych, klerycy przez trzy lata odbywali praktykę asystencką. Taką praktykę musiał odbyć również Janek. Do jego obowiązków należało stałe przebywanie wśród młodzieży. Rano budził wychowanków słowami „Benedicamus Domino”. Był z nimi przy porannej toalecie oraz podczas modlitw w kaplicy. Asystował im również przy śniadaniu i pilnował, aby na czas udali się do szkoły, a po obiedzie organizował różne gry i zabawy. Następnie asystował im przy odrabianiu lekcji i wyjaśniał niezrozumiałe kwestie. Wieczorem ćwiczył chór i orkiestrę, oraz przygotowywał przedstawienia z kółkiem teatralnym. Gdy chłopcy szli spać miał czas na czytanie książek i prywatną naukę. Raz w tygodniu szedł z wychowankami na dłuższą przechadzkę.
Pewnego dnia wybrał się z wychowankami na wycieczkę. Mieli zwiedzić okolice po drugiej stronie rzeki Po. Nie było tam mostu tylko przeprawa promowa. Gdy doszli do rzeki prom stał gotowy do odbicia. Chłopcy ruszyli biegiem i z wielkim wrzaskiem wpadli na prom. Niektórzy na chwilę zatrzymywali się, by popatrzeć na stojące przy nabrzeżu dwie czarne limuzyny. Na promie było już kilka osób. Spośród podróżnych wyróżniała się pięknie i bogato ubrana kobieta. Fotografowała ona biegnących chłopców. Obok niej stało kilku mężczyzn, jeden z nich zwracał uwagę swoim bardzo niskim wzrostem. Dwoje kilkuletnich dzieci bawiło się wychylając za burtę i chwytając w rączki wodę. W pewnej chwili wysoki i potężnie zbudowany przewoźnik wydał komendę dwóm pomocnikom i prom odbił od brzegu. Wtedy przewoźnik podszedł do fotografującej kobiety i w ostrych słowach skarcił ją za to, że nie pilnuje dzieci. Nieco speszona kobieta bez słowa zaopiekowała się dziećmi. Po chwili do przewoźnika podszedł jeden z towarzyszących mężczyzn i powiedział:
-Człowieku, jak zwracasz się do królowej? – Chcesz przez resztę życia gnić w więzieniu? - Przerażony przewoźnik padł na kolana przed niskim panem – był to król Emanuel III – i zaczął błagać o litość. Król jednak nie skarcił go tylko obdarował złotą monetą. Tymczasem przy Janku stanęła królowa i wypytywała o chłopców, skąd są i dokąd się udają.
Jesienią 1914 roku Janek rozpoczął na Uniwersytecie Mediolańskim studia Teologiczne. Po pierwszym roku Teologii zapisał się dodatkowo na wydział Filologii Romańskiej. Mieszkał w dużym Domu Salezjańskim, gdzie był internat dla uczniów szkół rzemieślniczych. Przełożeni polecili mu, by opiekował się grupą najstarszej młodzieży. W ciągu dnia, gdy Janek był na Uniwersytecie, chłopcy pobierali naukę w swoich szkołach lub mieli praktyki w warsztatach. Po południu asystował im przy odrabianiu lekcji i przy zabawie. Zauważył, że obok młodzieży biednej są chłopcy z rodzin zamożnych. Rodzice oddali ich do Zakładu Księży Salezjanów, bo w domu mieli trudności z ich wychowaniem. Janek godził naukę z funkcją asystenta. Wstawał rano o godzinie piątej. Zbiegał do furty i czytał całą, rano doręczoną prasę. Przy śniadaniu w gronie współbraci popisywał się wiedzą o bieżących wydarzeniach. Wiadomości te były mu potrzebna podczas ćwiczeń na Uniwersytecie.
Po czwartym roku studiów Janek poprosił przełożonych o pozwolenie na dwumiesięczny wyjazd do Polski, bowiem już 10 lat nie widział się ze swoją rodziną. Pozwolenia nie otrzymał. Nie pozwolono mu nawet w czasie wakacji na wyjazd do Rzymu. Czasem młody asystent miał konflikty z młodzieżą, w takich sytuacjach przełożeni trzymali stronę chłopców i zwracali mu ostre uwagi. Pewnego wieczoru Janek nie pozwolił dwóm wychowankom wyjść na miasto, gdyż zabraniał tego regulamin. Niezadowoleni chłopcy postanowili dać mu ”kocówę”. Gdy wracał późnym wieczorem do swojej sypialni, zarzucili mu koc na głowę i zaczęli okładać pałkami. Janek, mimo że dostał srogie cięgi, chwycił chłopców i zaprowadził przed drzwi przełożonego. Jakież było jego rozczarowanie, gdy przełożony zamiast chłopców zaczął łajać jego. Postanowił wtedy, że po święceniach kapłańskich wróci do Polski i więcej jego noga na ziemi włoskiej nie stanie.
27 czerwca 1920 roku w katedrze mediolańskiej Janek otrzymał święcenia kapłańskie. Nikt z rodziny nie uczestniczył w tej uroczystości. Po święceniach Janek nie otrzymał pozwolenia na wyjazd do Polski, chociaż o to bardzo prosił. Nie dano mu nawet urlopu. Przyjął to wszystko z pokorą jako zakonnik, i pracował dalej jako kapłan w Mediolanie.
Pod koniec lutego 1921 roku otrzymał ksiądz Jan telegram z Polski. Matka prosiła go, by przyjechał do domu, gdyż jego ojciec Zachariasz jest ciężko chory. Zasmucił się tym bardzo i myślał, czy zobaczy jeszcze ojca żywego. Udał się do przełożonego Domu i stanowczo oznajmił, że wraca do Polski. Przełożony widząc stanowczość współbrata udzielił pozwolenia na odwiedzenie rodziny i dał pieniądze na podróż. Następnego dnia ksiądz Jan jechał pociągiem w stronę Polski.
Warszawa powitała go mroźną, choć słoneczną pogodą. Miał trochę czasu na następny pociąg, więc w pobliskim kościele odprawił mszę świętą. Proboszcz tego kościoła dowiedział się, że młody ksiądz wraca z Włoch, przyjął go z honorami i poczęstował obiadem. Późnym wieczorem ksiądz Jan wsiadł do pociągu jadącego na wschód Polski. Spać nie mógł. Myślał o spotkaniu z ojcem, matką i rodzeństwem. Wysiadł na dworcu w Białej –Podlaskiej. W czasie I wojny światowej wyboistą drogę między Białą a Wisznicami pokryto brukiem i otwarto linię autobusową. Kupił bilet na autobus i po dwóch godzinach był w rodzinnym domu. Na przystanku autobusowym czekał na niego brat Bonifacy. Padli sobie w objęcia i bez słowa szli w stronę domu. Serdeczne było powitanie z matką i chorym, leżącym na łóżku ojcem. Matki swojej Anny nie poznałby, tak się zmieniła podczas tej długiej rozłąki. Schorowany ojciec niczym nie przypominał tego silnego mężczyznę z przed prawie dwudziestu lat. Leżał teraz cichutko na łóżku i wpatrywał się w swego syna jak w święty obrazek. – „Dobrze żeś przyjechał Janku – wyszeptał – usiądź tu przy mnie i wyspowiadaj mnie”. Zaskoczony tym syn trochę się wzbraniał, ale widząc błagalne spojrzenie, wyjął z podróżnej torby fioletową stułę i usiadł u wezgłowia ojca. Anna i Bonifacy opuścili izbę by im nie przeszkadzać. Spowiedź trwała długo. Na koniec ksiądz Jan klęknął przy łóżku, modlił się i czyniąc znak krzyża nad głową ojca wyrzekł słowa – „Ego te absolvo....”. Ojciec chciał się przeżegnać, ale nie miał sił by unieść rękę. Czoło pokryło się kroplistym potem. Ksiądz Jan wstał z klęczek i wezwał domowników. Pierwszy wszedł Bonifacy i widząc zmienioną twarz ojca zawołał: - „Tato nie odchodź”. Za nim weszła Anna z zapaloną gromnicą. Chory już nie miał siły by ją wziąć do ręki. Popatrzył na klęczących przy łóżku i usnął. Mrok i cisza zalały izdebkę, tylko światło gromnicy oświetlało bladą twarz Zachariasza. Ksiądz Jan wziął rękę ojca by zbadać puls – po chwili wyszeptał: „Tatuś nie żyje.”
Przygotowaniem do pogrzebu zajął się Bonifacy. Umył ciało ojca, ubrał w świąteczny strój i ułożył na ławach przykrytych ciemnym dywanem. Zawiadomił o śmierci ojca sąsiadów, i była już ciemna noc, gdy zaczęły się schodzić kobiety na nocne za zmarłego modlitwy. Pogrzeb odbył się na cmentarzu parafialnym w Wisznicach.
Przez pierwsze dni ksiądz Jan mieszkał u swojej matki. Codziennie rano udawał się do odległego o dwa kilometry kościoła. Potem wracał, odwiedzał licznie tu zamieszkałą rodzinę i kolegów szkolnych. Kobiety zazdrościły Annie takiego syna. Nawet dziedzic mu nie dorównywał. Zresztą dziedzica Dubickiego już nie było. Majątek sprzedał wieśniakom i wraz z córką wyjechał. Nawet dwór został rozebrany i sprzedany. O dawnej świetności świadczyła aleja wysadzana lipami, i wysoki, ponad sześciometrowy murowany słup z metalowym krzyżem. Krzyż ten chyba był pozłacany, bo z daleka lśnił w słońcu.
W Wisznicach mieszkała ludność pracowita i pobożna. Po parcelacji dworu, ludzie stali się zamożniejsi i nawet planowali budowę nowego kościoła. Obecnie korzystali z prawosławnej cerkwi przystosowanej do potrzeb parafii Rzymsko – Katolickiej. Mieszkało tu trochę Żydów. Tworzyli oni odrębną społeczność. Zajmowali się drobnym handlem i usługami. Były to rodziny wielodzietne i bardzo biedne. Mieli swoją bożnicę i kirkut – to jest cmentarz do chowania zmarłych. W Wisznicach była siedmioklasowa szkoła powszechna, posterunek policji, młyn, oraz kilka sklepów. Raz w tygodniu odbywał się tu targ, na który zjeżdżali ludzie z okolicznych wiosek. Zabudowa miasteczka była drewniana i parterowa.
Diecezja Podlaska z siedzibą w Siedlcach zaproponowała księdzu Janowi objęcie probostwa w Polubiczach. Polubicze to bogata wioska, leżąca pięć kilometrów od Wisznic. Ksiądz Jan zgodził się na to tymczasowo, dopóki nie załatwi sobie stałego pobytu w Polsce. Do Włoch wracać nie chciał, a Salezjanie w Polsce nie mogli go przyjąć bez zgody przełożonych z Mediolanu. Młody Salezjanin zamieszkał w Polubiczach obok drewnianego kościółka. Cieszył się, że będzie miał blisko do matki. Uczył religii w czteroklasowej szkole i opowiadał młodzieży o swoim Zgromadzeniu. Do każdego spotkania przygotowywał się robiąc notatki. Przydały się one później do napisania pierwszej w języku polskim książki o księdzu Janie Bosko. Książka ta została wydana z okazji beatyfikacji Założyciela Zgromadzenia. Z grupy chłopców przychodzących do księdza Jana, ośmiu wyjechało do szkół salezjańskich, a trzech z nich zostało w Zgromadzeniu.
Będąc w Polubiczach, ksiądz Jan zainteresował się pochodzeniem swojej rodziny. Pamiętał jak ojciec opowiadał, że pochodzą od znanego rodu z Halicza. W księgach parafialnych odnalazł swego pradziadka Onufrego, urodzonego na początku dziewiętnastego wieku. Jego syn Klemens, który zmarł w 1868 roku był ojcem Zachariasza (1857-1921). Gdyby nie Bonifacy – żartował nieraz ksiądz Jan – ród na mnie by się zakończył. Tymczasem Bonifacy zapoznał pannę Wiktorię Petruczynikówną i w czerwcu 1921 roku ksiądz Jan pobłogosławił ich związek małżeński w kościele parafialnym w Wisznicach. Młodzi zamieszkali w domu Anny; zajęli się gospodarstwem i budową nowego domu. Anna była unitką, ale przeszła w młodym wieku na wiarę katolicką. Teraz była bardzo wierzącą i praktykującą katoliczką. Codziennie chodziła do kościoła, a na Święta Matki Boskiej udawała się na pielgrzymkę do Kodnia, Leśnej Podlaskiej albo do Częstochowy. Jedyna siostra Marysia, jeszcze podczas pobytu księdza Jana we Włoszech, wyszła za mąż za Mikołaja Oniszczuka z Romaszek i miała z nim sześcioro dzieci.
Z Włoch przychodziły ponaglenia o powrót księdza Jana do Mediolanu. Biskup siedlecki, do którego należały Polubicze chciał wykształconego kapłana ściągnąć do pracy w Kurii Biskupiej. Trzeba było na coś się zdecydować. Ponieważ ksiądz Jan chciał zostać w Zgromadzeniu, postanowił sprawę załatwić na miejscu. Udał się do przełożonego Salezjanów w Kielcach i prosił, aby mu pozwolono zostać w Polsce. Argumenty i spora ofiara w „czerwieńcach” przekazana na rozbudowę Domu przekonały przełożonego.
Jesienią 1922 roku ksiądz Jan otrzymał „list posłuszeństwa” kierujący go do pracy w Domu Salezjańskim w Kielcach. Była tam parafia św. Krzyża i Szkoła Rzemieślnicza wraz z internatem. Ksiądz Jan jako Prefekt, zajął się finansami Domu. Podczas pobytu w Kielcach minęła trzecia rocznica święceń. Trzeba było przystąpić do przepisanego prawem egzaminu kapłańskiego. Egzamin odbywał się w Domu Salezjańskim. Ksiądz Jan zgłosił się jako ostatni. Komisja złożona ze starszych księży profesorów szczegółowo przeegzaminowała księdza Jana i na świadectwie wypisano mu wynik celujący. Wtedy młody kapłan wyjął butelkę przedniego wina „Chianti” i postawił na stole przed komisją. Jedni patrzyli ze zdumieniem, inni byli oburzeni. Przewodniczący komisji wziął butelkę do rąk i powiedział: - „Widzę, że ksiądz Jan zna się nie tylko na teologii, ale również na dobrym winie”. Po czym wszyscy z przyjemnością raczyli się szklaneczką wybornego napoju.
Pierwszą samodzielną placówką księdza Jana był Ląd nad Wartą, gdzie latem 1924 roku objął funkcję dyrektora Zakładu Salezjańskiego. W starym klasztorze po cysterskim, tworzącym wraz z kościołem czworobok, mieściła się szkoła średnia. Niektóre budynki były jeszcze w ruinie, gdyż klasztor przekazano Salezjanom w 1921 roku po pięćdziesięciu latach pustostanu. Trzeba było naprawiać dachy, tynkować mury, zakładać instalacje. Nowy dyrektor podjął się pionierskiego zadania - uruchomienia elektrowni. W tym celu przy budynkach gospodarczych wybudowano pawilon, w którym zainstalowano turbinę prądotwórczą na prąd stały. Jako napęd służył silnik spalinowy, do uruchomienia którego trzeba było wielkiej siły.
Warunki życia w zakładzie były trudne. Brak opału w zimie powodował, że pokój księdza Dyrektora często nie był ogrzany. Sypialnie chłopców były grzane tylko tym, co sami zdołali uzbierać. Do klasztoru należało trochę ziemi, na której uprawiano ziemniaki, a w budynkach gospodarczych hodowano krowy i świnie. Ozdobą klasztoru był kościół. Wspaniała architektura i żywa polichromia ściągały do tego miejsca wytrawnych znawców. Wszyscy się dziwili, dlaczego w tak małej wiosce, jaką jest Ląd stoi tak okazały kościół. Parafianie mogli się zmieścić w samym prezbiterium. Tymczasem Cystersi budując go w XIII, a potem rozbudowując w XVIII wieku, wznosili świątynie nie tyle dla potrzeb ludności ile na chwałę Bożą.
Następną placówką księdza Jana było Wilno. Został rektorem kościoła św. Jana i kapelanem sióstr zakonnych. Do pomocy miał jeszcze trzech księży. Codziennie odprawiali w kościele Msze św., w szkole uczyli religii, a w niedziele prowadzili oratorium dla młodzieży. Organizowali gry, zabawy, a także wykłady katechetyczne i dobrego wychowania. W klasztorze sióstr rano była odprawiana Msza św. Po pierwszym spotkaniu z przełożoną ksiądz Jan usłyszał pod swoim adresem krytyczne uwagi. Zareagował na nie pytaniem: - Czy siostra kończyła teologię, że wypowiada się w sprawach liturgii?
 
Wiedział, że przełożona chce go sobie podporządkować. Pewnego dnia, gdy było bardzo ciepło, ksiądz Jan przyszedł do sióstr ubrany stosownie do pogody. Podczas podniesienia uniósł wysoko ręce, wskutek czego między krótkimi skarpetkami a rąbkiem sutanny ukazał się pasek nie okrytych nóg. Zauważyła to przełożona i skarciła księdza, że gorszy siostry. Innym razem publicznie zarzuciła mu, że za szybko odmawia modlitwy. Wtedy ksiądz Jan odciął się z humorem pytając: - Jaka jest różnica, gdy powiem szybko albo wolno: „głupia baba?” Sens jest ten sam.
Podczas pobytu w Wilnie ksiądz Jan pisał artykuły do czasopism katolickich o wychowaniu młodzieży. Układał również piosenki i skecze na ogniska harcerskie. Potem z młodzieżą wykonywał je, wprowadzając wiele radości wśród słuchaczy. Na obozie harcerskim w podwileńskiej wsi ludzie przynosili harcerzom mleko i chleb. Wieczorem harcerze zaprosili wszystkich na swoje ognisko i tak im śpiewali: -
- My was kochamy –chamy –chamy – chamy,
Wam dziękujemy –jemy-jemy - jemy.
Po trzyletnim pobycie w Wilnie, przełożeni przenieśli księdza Jana do pracy w Warszawie. W Nuncjaturze Apostolskiej potrzebny był pracownik ze znajomością języka włoskiego. Zaczął pracować jako sekretarz Nuncjusza Papieskiego. Praca ta dała mu wiele zadowolenia, zyskał nowych znajomych i zaprzyjaźnił się z Nuncjuszem. Miał wiele możliwości służbowego wyjazdu do Włoch, ale danego kiedyś słowa nie cofnął. Co pewien czas księża diecezjalni otrzymywali godności kanonika albo prałata. Pewnego dnia po takich ceremoniach , ksiądz Jan spytał żartem Nuncjusza. – Jakie ja dostanę odznaczenie? – A co byś chciał Jasiu? - spytał Nuncjusz. – Przynajmniej czerwone guziki. – odpowiedział z uśmiechem ksiądz Jan.
Jasiu, pozwalam ci przyszyć czerwone guziki.....do kalesonów- zażartował Nuncjusz.
W tym czasie ksiądz Jan został zaproszony do uczestnictwa w Radzie do Spraw Młodzieży przy Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Poznał tam Janusza Korczaka. Mimo różnicy wyznania, łączyła ich troska o dobro młodzieży. Działalność w Radzie oraz piastowane stanowiska spowodowały, że ksiądz Jan zaczął przebywać w najlepszych towarzystwach warszawskich. Bawił gości swoją olbrzymią wiedzą. Godzinami mógł mówić na temat malarstwa czy muzyki. Sam zresztą pięknie grał na fortepianie i śpiewał pieśni włoskie i dumki rosyjskie. Poprawnie posługiwał się wieloma językami europejskimi. Często pełnił rolę tłumacza, a że tryskał humorem wszędzie był mile widziany.
Każdego roku podczas wakacji odwiedzał swoją matkę w Dubicy. Mieszkała wraz z rodziną Bonifacego. Brat dokupił trochę ziemi i powiększył swoje gospodarstwo rolne. Wybudował też nowy dom, wprawdzie drewniany, ale kryty dachówką i prezentował się doskonale. Dla księdza Jana przeznaczony był jeden pokój. Stryjaszek, jak go nazywały dzieci Wiktorii i Bonifacego, przywoził dużo słodyczy. Najstarszych synów: Mariana i Janka wziął ze sobą do szkół salezjańskich.
Pod koniec lat trzydziestych ksiądz Jan został Dyrektorem Zakładu Salezjańskiego w Lutomiersku. Częsta zmiana wynikała stąd, że zgodnie z regułą zakonu, co trzy lata przełożeni przenosili zakonnika na inną placówkę. W Lutomiersku zastała go II wojna światowa. Na czas wojny, która według opinii miała trwać krótko, dzieci i wychowawcy mieli udać się do swoich rodzin. Jeśli ktoś nie posiadał rodziny, zabierali go ze sobą koledzy. Ksiądz Jan udał się do swego przełożonego w Warszawie. Tutaj wraz z innymi współbraćmi został aresztowany przez Niemców i przewieziony do tymczasowego obozu w Krośnie na Podkarpaciu. Nie miał zamiaru do końca wojny przebywać w obozie. Wraz z kilkoma kolegami przygotował ucieczkę. Na początku grudnia mimo śniegu i mrozu udało mu się zbiec. Po tygodniu przekradania się po terenie zajętym przez Niemców, bez żadnych dokumentów dotarł do Wisznic. Zamieszkał u księdza kanonika Bronisława Turskiego. Gdy upewnił się, że nikt go nie szuka wyrobił sobie nowe dokumenty – tzw. kenkartę i wrócił do Warszawy.
Przy ulicy Litewskiej był sierociniec. Około 35 chłopców w wieku od sześciu do piętnastu lat. Chodzili do szkoły podstawowej, a sierociniec był ich jedynym domem. Dyrektorem tego sierocińca został ksiądz Jan. Miał jeszcze trzech współbraci do pomocy. Nie otrzymywali żadnych funduszy. Ksiądz Jan odwiedzał swoich znajomych oraz instytucje charytatywne i prosił o wsparcie. Pewnego wieczoru tuż przed godziną policyjną wychodził od swoich znajomych i śpieszył się do domu. Był bardzo zmartwiony, zabrakło pieniędzy na zakup opału, a zima była siarczysta. Za sąsiednimi drzwiami słychać było głośne rozmowy. Zastanowił się chwilkę i powiedział:
-Jest tam chyba dużo ludzi. Wejdę i poproszę o wsparcie.
-Księże Dyrektorze – odrzekła znajoma – tam lepiej nie wchodzić. Oni często piją wódkę. –Jak mają na wódkę, to może będą mieli dla moich chłopców – odrzekł kapłan i zapukał. Drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku. Widząc nieznajomego spytała: A do kogo? - Proszę o wsparcie dla biednych dzieci – powiedział ksiądz Jan. Kobieta nic nie odpowiedziała tylko cofnęła się do wnętrza. Ksiądz Jan wszedł do mrocznego korytarza i zamierzał wejść do pokoju, gdzie przy suto zastawionym stole siedziało kilka osób. Drogę mu zagrodził barczysty mężczyzna krzycząc:
-Nie potrzebujemy tu żebraków – i uderzył go w policzek. Ksiądz Jan zasłonił się ręką, by nie dostać następnego ciosu, wtedy mężczyzna zauważył, że ma do czynienia z kapłanem. – To dla mnie – powiedział ksiądz Jan – a co dla moich sierot? Po dziesięciu minutach wychodził obdarowany pieniędzmi i żywnością. – Może ksiądz na nas liczyć – odpowiedziała na pożegnanie kobieta.
Kilka razy żywność ze wsi przywoził Bonifacy. Było to zabronione przez okupanta – groziło więzieniem lub śmiercią. Walizki z rąbanką kładł w wagonie na półkę. Do pilnowania brał najmłodszego syna, a sam siedział w drugim końcu wagonu. Gdyby przyszła kontrola walizki miały być „niczyje”, natomiast gdyby złodziej chciał je skraść, trzeba było krzykiem woła ojca. Na dworcu Wileńskim w Warszawie czekali starsi wychowankowie sierocińca i pomagali przetransportować żywność do domu.
W styczniu 1942 roku na ulicy Litewskiej z rąk partyzantów zginęło dwóch żołnierzy niemieckich. Za karę mieszkańcy tej ulicy musieli opuścić swoje domy w ciągu 24 godzin. Następnego dnia oddział wojska sprawdzał, czy polecenie zostało wykonane. W sierocińcu zastali wszystkich mieszkańców. Za niewykonanie rozkazu aresztowano Dyrektora Domu. W budynku gestapo, przesłuchiwał go młody Niemiec. Najpierw krzycząc zwymyślał nazywając go polską świnią, zbuntowanym klechą i groził, że zastrzeli. Gdy tłumacz asystujący gestapowcowi powtórzył to po polsku, ksiądz Jan odpowiedział spokojnie w języku niemieckim.
-Do tej pory spotykałem Niemców, którzy mieli wysoką kulturę osobistą. Teraz po spotkaniu z panem muszę zmienić zdanie. Nie boję się śmierci. Nie opuściliśmy domu, dlatego że jest zima. Moi wychowankowie nie mają ciepłych ubrań, a co ważniejsze, to są sieroty i nie mają gdzie pójść. Proszę im dać ciepłe ubrania i wskazać miejsce, dokąd mamy się udać, wtedy rozkaz wykonamy. Jest nam wszystko jedno, czy zginiemy od kuli czy od zimna.- Niemiec był zaskoczony tym, że ksiądz zna dobrze jego język. Wyprosił tłumacza a aresztowanemu księdzu kazał usiąść. Dalsza rozmowa toczyła się spokojnie. Ustalono, w jaki sposób sierociniec będzie ewakuowany. Następnego dnia pod sierociniec podjechały dwa samochody ciężarowe. Chłopców otulono kocami, i wywieziono wraz z personelem do klasztoru pod Warszawą. Księdzu Janowi zakazano wstępu do miasta. Mimo zakazu wkrótce znalazł się on znowu w Warszawie. Zamieszkał w Domu Salezjańskim przy ulicy Lipowej. Często przebywał pod Warszawą u księdza Antoniego Hlonda (Chlondowskiego) skąd przywoził żywność dla współbraci. Gdy pewnego dnia wrócił do Warszawy zastał drzwi opieczętowane. Dowiedział się, że Współbracia zostali aresztowani i wywiezieni, jak się później okazało do obozu koncentracyjnego w Oświeńcimiu.
Po wyzwoleniu jako jeden z pierwszych wrócił do Warszawy. Z powodu totalnego zniszczenia miasta nie mógł utworzyć tu sierocińca. Dom taki założył w Supraślu koło Białegostoku. Otrzymał pomoc w postaci żywności i odzieży od UNRY ze Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Jesienią 1945 roku przełożeni polecili mu utworzenie Niższego Seminarium Duchownego w Lądzie nad Wartą. Obok klasztoru był pałac dworski. W tym pałacu wypoczywało wojsko polskie po kapitulacji Niemiec. Od porucznika wzwyż całe dowództwo stanowili Rosjanie. Pewnego dnia do księdza Jana przyszedł komendant i prosił, o umieszczenie kilkudziesięciu żołnierzy w klasztorze. Ksiądz Jan wyraził zgodę. Zadowolony komendant zaprosił księdza do odwiedzenia wojska. Ksiądz Jan skorzystał z zaproszenia. Długo rozmawiał z żołnierzami, na koniec spotkał się z dowództwem. Komendant częstował gościa, czym mógł. Ksiądz Jan zasiadł przy stojącym tam pianinie i zaczął grać dumki rosyjskie. Pieśni podchwycili oficerowie i w miłej atmosferze minął wieczór. Przy pożegnaniu „komandir” spytał, czy ksiądz przyjmie w prezencie ten „zdobyczny na wojnie fortepian”. W ten sposób klasztor wzbogacił się o nowy instrument.
 
Z Dubicy przyszły wiadomości o ciężkim stanie zdrowia mamy. Udał się ksiądz Jan niezwłocznie w odwiedziny. Zaopatrzył mamę w Sakrament Chorych i udzielił Komunii św. Staruszka cieszyła się bardzo z odwiedzin syna. Zaraz po jego wyjeździe usnęła. Po dwóch dniach obudziła się i poprosiła domowników do siebie. Oznajmiła, że już umrze i z wszystkimi się pożegnała. Na rękach Bonifacego usnęła na zawsze.
Dom rodzinny w Dubicy zaczął się wyludniać. Najstarsi synowie Bonifacego, Marian i Janek śladami stryja wstąpili do Zgromadzenia Salezjańskiego. Genia wyszła za mąż za Jana Rudko i zamieszkała w Dębowie. Stanisław uczył się w szkole mechanicznej w Radzyniu. Jadzia udała się do Gimnazjum sióstr w Bialymstoku, a najmłodszy – Gucio za namową mamy rozpoczął naukę w Niższym Saminarium Salezjańskim w Lądzie nad Wartą. Bonifacy z Wiktorią zostali w domu sami.
Jesienią 1947 roku ksiądz Jan wrócił do Warszawy. Był potrzebny przy organizowaniu instytucji kościelnych. Zaczął też uczyć religii w szkołach średnich. Nie wiedział, że jest śledzony przez Urząd Bezpieczeństwa. Pewnego dnia na lekcji chcąc rozweselić młodzież opowiadał, jakich to mieliśmy na przestrzeni wieków „Bolesławów”. –Chrobrego, Śmiałego, Pobożnego i Wstydliwego – wymieniał – a teraz mamy „posłusznego” – miał na myśli Bieruta. Zanim wrócił do domu dowiedział się, że szukają go pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa. Domyślał się, że chcą go aresztować. Wsiadł do pociągu i udał się na zachodnie Ziemie Odzyskane. W Dębnie Lubuskim proboszczem był jego kolega salezjanin ksiądz Stefan Blezień. Tam pod zmienionym nazwiskiem przetrwał czas poszukiwania pomagając w pracach duszpasterskich.

Od początku 1948 roku ksiądz Jan obsługiwał parafię w Różańsku. Codziennie dojeżdżał pociągiem z Dębna Lubuskiego. Odprawiał tu Mszę św. i uczył religii. Różańsko jest dużą osadą pomiędzy Dębnem a Myśliborzem. Ludność, która tu zamieszkała była przesiedlona z dawnych wschodnich terenów Polski. W środku wioski stoi stary kościół z 17-go wieku, szkoła i kino. Poza tym jest posterunek policji, przystanek kolejowy i tartak. Plebania była nie zamieszkała i ograbiona z mebli. Zaraz po wojnie kwaterowało w niej wojsko radzieckie. Gdy ksiądz Jan wyraził chęć zamieszkania w Różańsku, parafianie przynieśli meble, drzewo na opał, a jedna z mieszkanek zobowiązała się przyrządzać posiłki. Urządził ksiądz Jan kancelarię, jadalnię i pokój sypialny. Pokoje na piętrze stały puste.
Pewnego wieczoru, gdy siedział w kancelarii i przygotowywał kazanie na niedzielę, usłyszał, że po schodach ktoś schodzi. Niebezpiecznie było w tych stronach zaraz po wojnie. Grasowali szabrownicy z Polski centralnej, czasem słyszało się o partyzantce niemieckiej, która nękała przyjezdną ludność. Pełen obaw wyszedł na korytarz i zobaczył schodzącego po schodach mężczyznę w stroju pastora. Nogi się pod nim ugięły, ale postanowił nie uciekać, tylko spytał, czego ten chce. Stali tak naprzeciw siebie w odległości sześciu metrów. Po pewnym czasie – ile to mogło trwać, ksiądz Jan nie mógł określić – postać zaczęła znikać. O spaniu nie było mowy. Rano ksiądz Jan opowiedział ludziom zdarzenie i wtedy dowiedział się, że gdy Rosjanie wkroczyli na teren plebani, opornego pastora zastrzelili i pogrzebali w ogródku tuż przy budynku. Ksiądz Jan odprawił Mszę św. za pastora i zjawa więcej się nie pokazała.
Nowy proboszcz miał dużo pracy. Poza Różańskiem obsługiwał kościoły w Rościnie i Dysznie. Uczył religii w szkołach, urzędował w kancelarii i był spowiednikiem dla Salezjanów pracujących w tym rejonie. Na początku lat pięćdziesiątych władze komunistyczne wzmogły prześladowanie duchowieństwa katolickiego. Wytaczano bezpodstawne procesy sądowe, nękano podatkami i chciano rozbić jedność i zależność od hierarchii kościelnej. W tym czasie namawiano do wstępowania do tzw. „związku księży patriotów”. Nie było wielu chętnych, więc na siłę zwożono księży na zebrania. Pod jakimś pretekstem udało się zabrać na takie zebranie księdza Jana. Gdy zorientował się, o co chodzi agentom UB, chciał opuścić salę, ale w drzwiach zagrodzono mu drogę. Usiadł na końcu sali i na głos zaczął odmawiać brewiarz. Na zwróconą mu uwagę odpowiedział: -Znalazłem się tu przez pomyłkę, a ponieważ nie chcę tracić czasu odmawiam brewiarz. W dalszym ciągu modlił się głośno, dlatego pozwolono mu opuścić salę.
Jesienią 1951 roku do pomocy księdzu Janowi przełożeni przydzielili najmłodszego syna Bonifacego. Był on po nowicjacie i jako kleryk miał odbyć praktykę asystencką. Pomagał w nauczaniu religii, już teraz przy kościele, bo władze komunistyczne zabroniły nauczania religii w szkole. Grał na organach i pomagał w różnych pracach na plebani. Każdego wieczoru wraz ze Stryjem chodzili na długie spacery. Odmawiali wspólnie różaniec a potem ksiądz Jan opowiadał ciekawe historie ze swego życia. Na plebani była zatrudniona jako gospodyni Jadwiga Wierzchowska. Mimo podeszłego wieku gotowała smaczne obiady. Jej specjalnością była kaczka nadziewana. Kaczek hodowała wiele, bo były ku temu świetne warunki. W pobliżu płynął strumyk i kaczki cały dzień na nim przebywały. Kiedyś odwiedził księdza Jana - Administrator Apostolski z Gorzowa ksiądz Edmund Nowicki. Pełnił on funkcję ordynariusza diecezji gorzowskiej, chociaż przez władze komunistyczne nie był zatwierdzony. Dawniej z czasów pobytu we Włoszech -kolega księdza Jana. Przy obiedzie ksiądz Jan powiedział: - Edmundzie, zjedzmy tę ostatnią kaczkę. – Ksiądz Administrator myślał, że to naprawdę ostatnia kaczka i skromnie się częstował. Gdy potem zobaczył wracające z wody stado ponad 40 kaczek był tym zaskoczony. – Mówiłeś Janie, że to ostatnia kaczka a tu widzę ich wiele. – Tak to była ostatnia dzisiaj na stole – odpowiedział ksiądz Jan.
Pewnego razu wybrał się ksiądz Jan do fryzjera w Myśliborzu. W zakładzie fryzjerskim zastał tylko fryzjerki. – Chciałem się ogolić, czy nie ma tutaj fryzjera? – zapytał. - Proszę siadać my księdza ogolimy – powiedziała jedna z nich. – Jak dotąd żadna kobieta mnie za nos nie wodziła – zażartował ks. Jan. Obrażone fryzjerki nie chciały golić, a w miejscowej gazecie ukazał się artykuł o zacofanym proboszczu z Różańska.
Kilkuletni pobyt w Różańsku był „przypadkową „ nagrodą za trudne lata w Domach Salezjańskich. Różańsko, jak wspomniałem było spokojną osadą, położoną wśród lasów i jezior. Ludność z wielkim szacunkiem odnosiła się do swego proboszcza. Często nazywali go „Ojczenka”. Zawsze zapraszano go na uroczystości rodzinne. Gosposia miała pełną spiżarnię, bo każdy dzielił się owocami swej pracy. Żywność przesyłał ksiądz Jan do Salezjańskich Domów Formacyjnych, a pieniędzmi zasilał skromną kasę księdza Inspektora.
W połowie lat pięćdziesiątych przeniesiono księdza Jana do pracy w Białogardzie. Został kapelanem Sióstr Albertynek i Domu Specjalnej Troski, który te siostry prowadziły. Spowiadał, odprawiał Msze święte, tłumaczył z języka włoskiego artykuły i książki religijne. Był zadowolony, bo dwaj synowie Bonifacego – Marian i Jan otrzymali święcenia kapłańskie. Uroczystość odbyła się 29 czerwca 1956 roku w Oświęcimiu. Potem były podwójne prymicje w Wisznicach. Wiktoria i Bonifacy za to, że poświęcili synów dla Zgromadzenia Salezjańskiego otrzymali od Przełożonego Generalnego z Turynu złoty medal zasługi.
W roku 1960 zdrowie księdza Jana pogorszyło się. Nie mógł przyjechać na pogrzeb brata Bonifacego, który zmarł 5 sierpnia 1960 roku. Za zgodą przełożonych udał się do Lądu nad Wartą. Był tu teraz Salezjański Instytut Teologiczny, a ksiądz Jan został spowiednikiem kleryków. Chodził ze współbraćmi na długie spacery. Opowiadał o swoim pracowitym życiu. Seminarzyści lubili go słuchać i uważali za żywą historię Zgromadzenia Salezjańskiego. Z wielkim szacunkiem odnosili się do księdza Jana dawni wychowankowie, pełniący teraz odpowiedzialne funkcje w Zgromadzeniu Salezjańskim. Długie życie zakończył 17 września 1961 roku. Na pogrzeb przyjechała rodzina i współbracia z całej Polski. Licznie stawiła się też miejscowa ludność. Pochowano Go na cmentarzu w Lądzie, pośród wcześniej zmarłych Współbraci. Nad Jego grobem stoi pomnik, a na nim napis:

Ksiądz Jan Romanowicz
Salezjanin
Urodzony 30.04.1891 r. w Dubicy
Zmarł 17.09.1961 w Lądzie nad Wartą

Na cmentarzu wisznickim, przy grobie Bonifacego jest tablica upamiętniająca Księdza Jana Romanowicza Salezjanina Seniora, zasłużonego Polaka, pochodzącego z parafii wisznickiej.

Wspomnienia spisał Jacek Romanowicz
sponsorzy