- Rozmiar tekstu
- Kontrast
Urywki historii
Dubica Górna jest miejscem mego urodzenia. Dom rodzinny stał tuż przy drodze z Wisznic do Białej Podlaskiej. Moi Rodzice Wiktoria z domu Petruczynik i Bonifacy Romanowicz też urodzili się w Dubicy. Mieli niewielkie gospodarstwo rolne, z tego utrzymywali sześcioro swoich dzieci. W sierpniu 1939 roku zostałem zapisany do szkoły podstawowej w Wisznicach, ale z powodu wojny mogłem się uczyć dopiero od września 1940 roku. Ponieważ budynek szkolny był zajęty przez gestapo, lekcje odbywały się w drewnianym, pożydowskim domu. Obok tego domu mieściło się getto żydowskie. Po przejściu frontu, od września 1944 roku, uczyliśmy się we właściwym budynku szkolnym.
Gdy ukończyłem szóstą klasę szkoły podstawowej, mój stryj ksiądz Jan Romanowicz - salezjanin, umieścił mnie w prywatnym Gimnazjum, prowadzonym przez Zakon Salezjanów w Lądzie nad Wartą koło Poznania.
Liceum klasyczne z łaciną, greką i przedmiotami filozoficznymi ukończyłem też w szkole salezjańskiej. Równolegle z nauką w szkole średniej uczyłem się muzyki. Grałem w orkiestrze dętej i symfonicznej, śpiewałem w chórze, ćwiczyłem na fortepianie i uczyłem się teorii muzyki. Następnie przez cztery lata byłem nauczycielem śpiewu, geografii i łaciny.
W październiku 1958 roku rozpocząłem studia muzyczne w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Sopocie.
Po ukończeniu studiów zamieszkałem na stałe w Gdańsku. Tu założyłem rodzinę, kupiłem mieszkanie i rozpocząłem pracę. Byłem dyrygentem w Filharmonii Bałtyckiej, byłem wykładowcą muzyki w Wyższej szkole, prowadziłem Męski Chór Gdanski i grałem na organach. Wraz ze swymi zespołami i sam wyjeżdżałem na występy w różnych miastach w Polsce i za granicą.
Co lubię oprócz muzyki? Podróżuję po kraju i za granicę, najchętniej swoim autem. Interesuję się fotografią, obecnie cyfrową.
August Jacek Romanowicz
"Tyle jest warty człowiek,
Ile zrobi dobrego drugiemu człowiekowi."
WIELKI POŻAR
Był rok 1934. Po wilgotnym kwietniu nastał ciepły i słoneczny maj. Gospodarze wychodzili na swoje pola i zastanawiali się, jakie będą w tym roku plony. W niektórych domach na przednówku brakowało ziarna na mąkę. Patrząc na bujne zboża wszyscy mówili, że plony będą dobre. Na pewno w przyszłym roku chleba nie zabraknie. Pierwsza niedziela w maju przypadła szóstego maja. Bonifacy zwykł wstawać rano zaraz po wschodzie słońca. Mawiał, "Kto rano wstaje - temu Pan Bóg daje." Zrywał się z posłania, wdziewał robocze ubranie i szedł robić "obrządek". Trzeba było napoić konia i dać mu obroku. Dorzucić siana krowom, bo w niedzielę nie wyganiano na pastwisko. Dojeniem krów i karmieniem świń zajęła się Wiktoria. Gdy te czynności zostały wykonane, trzeba było budzić dzieci, by się przygotowały na mszę. Chłopcy myli się na podwórzu przy studni, bo w kuchni stały jeszcze krosna, na których w wolnych chwilach tkano płótno. Gdy chłopcy się umyli, Mamusia przygotowała im czyste koszule. Starsza siostra Genia pomagała w ubieraniu dwuletniej Jadzi. W tym czasie Mamusia grzała mleko na śniadanie a Tatuś, jak co niedziela, zaintonował "Godzinki do Najświętszej Maryji Panny". W powszednie dnie śpiewano, "Kiedy ranne wstają zorze…"
Kult Matki Boskiej w rodzinie Romanowiczów był wielki. W pokoju na stole stała figurka NMP Niepokalanej, przywieziona z pielgrzymki do Częstochowy.
Babcia Anna ubrana w długą brązową spódnicę oraz barchanową bluzkę / prezent od syna, księdza Jana / i w batystowej białej chustce na głowie, szła do kościoła. Wychodziła z domu bez śniadania, ale zabierała ze sobą w węzełku skibkę chleba. W czasie Mszy przystępowała do Komunii Świętej, więc musiała iść na czczo. W niedzielę była na wszystkich Mszach Świętych i na Nieszporach. Do domu wracała dopiero na wieczór. Wszyscy, którzy znali Annę szanowali ją bardzo. Anna była matką księdza, "który jest uczony i pracuje w Warszawie przy ważnym Biskupie"- tak mawiały jej kumy. W domu chłopcy już się wyszykowali. Buty wyczyszczone stały na schodach. Do kościoła będą biegli na bosaka, dopiero przed bramą kościelną otrzepią nogi z piasku i włożą buty. Mamusia wlewa do kubeczków gorące mleko. Każdy dostaje pajdę chleba grubo posmarowaną masłem. Chleb w każdą sobotę piekła sama Wiktoria. W dzieży na zakwasie rozczyniała mąkę, a gdy ciasto urosło wyrabiała 12 bochenków chleba i wsuwała na drewnianej łopacie do pieca. Taki chleb jadło się ze smakiem bez smarowania i bez innych dodatków. Przed wyjściem Tatuś dał każdemu pieniądze na tacę i na lody. - "Tylko lody kupujcie u Jana Parchomiuka" - powiedział odchodzącym. Jan Parchomiuk, syn cioci Marii, miał w Wisznicach sklep kolonialny. Można tam było kupić artykuły spożywcze, kosmetyki, zeszyty szkolne i słodycze. W letnie dni upalne, a szczególnie w niedziele "kręcił" lody i sprzedawał po 5 groszy za gałkę. W zimie, podczas najbardziej mroźnych dni cięto piłami tafle lodu na stawie. Potem zwożono do szopy i przykrywano dużą warstwą trocin. Tak zabezpieczony lód służył do robienia lodów śmietankowych przez całe lato. Bryłę lodu rozkruszano do wiadra. W wąskim naczyniu blaszanym umieszczano śmietanę, czasem do smaku dodawano jakieś owoce i cukier. Przygotowaną masę wraz z naczyniem wkładano do wiadra z kawałkami lodu i kręcono ręcznie aż masa zamarzła. Tak przygotowane lody trzeba było szybko sprzedać, zanim się rozmrożą.
Wyprawiwszy dzieci z domu Bonifacy i Wiktoria sami zaczęli szykować się na sumę. Nie byli rodziną zamożną, ale żyło się im dostatnio. Mieli kilka hektarów ziemi, lasu i łąki. Zabudowania gospodarcze były nowe, wybudowane po spaleniu się zwartej zabudowy wioski. Z inwentarza żywego mieli konia, kilka krów, maciorę z młodymi prosiakami i cztery "warchlaki". "Jednego świniaka zabijemy na żniwa, drugiego na Boże Narodzenie, a dwa sprzedamy i będą pieniądze na domowe potrzeby", tak uradzili. Za stodołą aż do rzeki Zielawy ciągnął się ogród warzywny. Rosły tam ogórki, pomidory, kapusta, marchew i buraki. Po lewej stronie domu posadzono kilka rządków wczesnych ziemniaków zwanych "amerykanami". Po prawej w małej lepiance mieszkał żyd Szmul Nuchim. Przy lepiance stała jego kuźnia.
Stosunki sąsiedzkie pomiędzy Żydem a rodziną Romanowiczów układały się dobrze. Żona Szmula pomagała Wiktorii w pilnowaniu małych dzieci, za to dostawała świeże mleko i jaja. Bonifacy wychodząc do kościoła zauważył dziwne poruszenie w domu Szmula. Żona pakowała rzeczy i wynosiła z domu - "czyżby chcieli się wyprowadzać"? - pomyślał.
Dzieci już wróciły z kościoła i otrzymały wskazówki jak mają się zachować podczas nieobecności rodziców. Do Wisznic było 2 kilometry. Niektórzy zaprzęgali konie i jechali furmanką. Bogatsi mieli na takie wyjazdy bryczki. Bonifacy oszczędzał konia, którym przez cały tydzień pracował w polu i wraz z Małżonką, chociaż była w szóstym miesiącu, szedł do kościoła piechotą. Podczas kazania ktoś zdyszany wpadł do kościoła i krzyknął: "Dubica się pali". Bonifacy wybiegł z kościoła i od razu zobaczył nad Dubicą czarne chmury dymu. Nie miał wątpliwości, dym wydobywał się z miejsca gdzie stał jego dom. Nie wie ile czasu zabrało mu pokonanie odległości od kościoła do domu. Zabudowania gospodarcze były całe w ogniu. Dom mieszkalny też się palił. Nie wahał się ani chwili. Wskoczył do domu i szukał czy nie ma w nim dzieci. Upewniwszy się, że nikogo w izbach nie ma, postanowił ratować dobytek. Wyrwał z krosna nawinięte na wałek płótno i wyrzucił przez okno. Zawahał się, co może jeszcze uratować. Dym zasłaniał mu oczy a żar, który bił od palących się ścian nakazywał mu opuścić to pomieszczenie. W ostatniej chwili zauważył stojącą na stole figurkę Niepokalanej. Chwycił ją w obie ręce, ale gorąca figurka rozsypała się w dłoniach. "Bonifacy uciekaj" - coś mu mówiło. Był blisko okna, więc wspiął się na parapet okienny by wyskoczyć na zewnątrz. W tym momencie spadający sufit wyrzucił go na podwórko. Dorobek kilkuletniej pracy poszedł z dymem.
Zabudowania się spaliły, ale wszyscy zostali cali i zdrowi. Nieszczęście spotkało nie tylko rodzinę Romanowiczów. Ogień przenosił się z zabudowania na zabudowanie. Zaraz obok paliła się zagroda Kaczanów, następnie Wiczuków. Dziwnym trafem ogień przeleciał ponad zabudowaniami Makarewicza i zapalił dom Jaszczuków. Ogień niósł się aż do zabudowań Banaszczuka. Dalej była większa przestrzeń pomiędzy domami. W międzyczasie zdążyła przyjechać furmanką Ochotnicza Straż Pożarna z Wisznic. Nie wiele mieli do roboty, bo ogień zdążył już strawić wszystkie gospodarstwa. Bonifacy z Wiktorią odnaleźli swoje dzieci. Marian, Janek i Stasiek stali opodal z innymi gapiami. Genia z małą Jadzią uciekły za drogę i schowały się w stogu.
Inwentarz żywy ocalał niemal w całości. Jeden z mieszkańców wsi szedł do kościoła nieco spóźniony. Gdy zobaczył pożar ostrzegł dzieci by wyszły z domu, następnie otworzył oborę by wypuścić krowy. Miał kłopot z wyprowadzeniem konia, który przestraszył się ognia i nie chciał opuścić stajni, natomiast świnie w żaden sposób nie chciały wyjść z chlewa i spaliły się. Rodzina i sąsiedzi, którzy nie ucierpieli w powodu pożaru udzielili pierwszej pomocy poszkodowanym. Nikt z pogorzelców nie był ubezpieczony w "fajerkasie", gdyż budynki nie były jeszcze wykończone, natomiast wysokie odszkodowanie dostał Żyd kowal. Miał ubezpieczoną swoją lepiankę na wysoką sumę. Prawda była taka. Żyd chciał się z Dubicy wyprowadzić, ale domu nikt nie chciał kupić. Kuźnię i lepiankę ubezpieczył na wysoką sumę. W niedzielę rano cały dobytek wyniósł i dom podpalił. Wybrał taki moment, gdy wszyscy byli w kościele. Po kilku miesiącach, gdy spotkał Bonifacego przyznał się do podpalenia swego domu. Nie miał złych zamiarów i nie sądził, że ogień się rozszerzy, bo nie było wiatru. Przepraszał za ten czyn, ale faktów nie da się odwrócić. Brat Bonifacego, ksiądz Jan dowiedziawszy się o nieszczęściu przysłał 800 złotych. Za te pieniądze Rodzice kupili dużą na dwie pary wrót stodołę. W tej stodole, trzy miesiące po pożarze 17 sierpnia 1934 roku przyszedł na świat ostatni syn Bonifacego i Wiktorii. Mamusia dała mu na imię Jacek. Ksiądz Stryj, który przyjechał z Warszawy by ochrzcić malucha proponował dać imię August. Prymasem Polski w tym czasie był kardynał August Hlond - salezjanin i dobry znajomy księdza Jana. Rodzice się zgodzili, ale gdy Tatuś zgłaszał w kancelarii parafialnej, organista spisujący akt zajrzał do Litanii i tam było wezwanie "Święty Augustynie - módl się za nami", więc w księdze chrztów napisał: " Na chrzcie św. dano dziecku na imię Augustyn, Jacek". Małe dziecko musi mieć imię zdrobniałe, dlatego w domu nazywano go "Gucio". Babcia Anna, która małego wnuczka bardzo lubiła wołała na niego Gusiu. W szkole podstawowej był zapisany jako Gustaw. Gdy już Gucio podrósł, takie zdrobniałe imię nie pasowało, dlatego wrócono do imienia wybranego przez Mamusię - Jacek. I tak jest do dnia dzisiejszego, gdy August, Augustyn, Gucio, Gustaw i Jacek w jednej osobie skończył 70 lat.
NOWY DOM
Pożar nie zniszczył wszystkiego. Rodzina Bonifacego wyszła z nieszczęścia cała i zdrowa. Większość inwentarza żywego została ocalona. Na polu dojrzewało zboże a w ogrodzie warzywa. Pomoc rodziny i sąsiadów, którzy nie ucierpieli w pożarze, wlała w serce otuchę i pomogła w dalszym działaniu.
Już za kilka tygodni na pogorzelisku stanęła nowa stodoła. W sąsiedniej wiosce ktoś sprzedawał stodołę. Bonifacy pojechał obejrzeć i dał zadatek. Sąsiedzi pomogli przewieźć i postawić. Było gdzie umieścić konia i krowy. W spichlerzu, który był częścią stodoły, wycięto otwór na okno i do czasu zbudowania domu mieszkalnego urządzono w nim pokój mieszkalny. Nie trzeba było tułać się po obcych. Rodzina miała prowizoryczny dach nad głową. Okres letni łatwiej było przeżyć w tych warunkach. Posiłki gotowano ma podwórzu. Większość dnia spędzano przy pracach na polu i w ogrodzie. Starsze dzieci – Marian, Genia i Janek chodziły do szkoły podstawowej w Wisznicach. Staśkiem, Jadzią i małym Guciem opiekowała się Mamusia. Nie zwalniało ją to od codziennych prac domowych takich jak gotowanie pokarmów, pranie bielizny, uprawianie ogródka, karmienie świń i dojenie krów. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić jak Mamusia radziła z tymi obowiązkami nie mając normalnego domu.
Gdy nastała zima wszystkie prace trzeba było przenieść do małego pomieszczenia. W dzień zaduch i para, w nocy przez cienkie ściany wdzierało się zimno. Na środku pomieszczenia stał żelazny piecyk, w którym bez przerwy utrzymywano ogień. Pewnej nocy, gdy na dworze był siarczysty mróz z piecyka ulatniał się czad. W porę spostrzegł to Tatuś i obudził całą rodzinę. Starsze dzieci musiały natychmiast opuścić pomieszczenie i wejść do stodoły. Mamusia chwyciła niemowlaka i w tym momencie stwierdziła, że on nie oddycha. Wyniosła go do stodoły i biegała w tą stronę i z powrotem. Tatuś, który w wojsku przeszedł szkolenie sanitarne, zastosował sztuczne oddychanie. Niemowlę powoli zaczęło dawać oznaki życia. Od tego czasu baczniej pilnowano piecyka.
Bonifacy, zaraz po pożarze myślał o budowie nowego, dużego domu. W tych okolicach domy budowano drewniane. Podlasie – jak sama nazwa wskazuje - jest bogate w lasy. Każdy z gospodarzy posiadał kilka hektarów lasu, dlatego materiał budowlany miał za darmo. We wsi byli cieśle i stolarze, którzy umieli budować domy. Pozostała tylko kwestia czasu. Zima była dobrym okresem na ścięcie i zwózkę drewna budowlanego. Wczesną wiosną tracze rozpoczęli ciąć bale. Okorowany kloc sosnowy wkładano na dwu metrowej wysokości kobyłki. Jeden z traczy wchodził na kloc, a drugi stawał pod klocem i długą metalową piłą cięli kloc na bale. Tak przygotowane bale cieśla obrabiał i stawiał z nich ściany domu. Stolarz przygotowywał drzwi i okna, które potem były szklone przez szklarza. Zdun budował piece, murarz stawiał komin a dekarz kładł dachówkę na dachu.
Zbudowanie domu zajęło kilka miesięcy, ale gdy w październiku 1935 roku wprowadzano się do nowego mieszkania był to dom najładniejszy nie tylko we wsi, ale i w całej okolicy. Dom był częściowo podpiwniczony. Stał na mocnych fundamentach i cementowej podmurówce. Miał szerokie drzwi od podwórka i drugie drzwi od szosy. Okna były duże i miały czerwone okiennice, a na dachu zamiast strzechy błyszczała cementowa dachówka.
Od podwórza wchodziło się do obszernej sieni, z niej po prawej stronie znajdowała się komora zwana spiżarnią. Tu stały skrzynie na mąkę żytnią i pszenną, przetwory owocowe i dzieża do pieczenia chleba. Wisiały zimowe ubrania i były inne zapasowe rzeczy potrzebne w domu. Z sieni wiodły drewniane schody na strych, potocznie zwany „góra,” i on był wykorzystywany jako magazyn i skład rzeczy rzadko używanych. Przy schodach znajdował się właz do piwnicy, w której magazynowano kartofle. Z lewej strony szerokie drzwi wiodły do kuchni. Kuchnia była przestronna, z paleniskiem na cztery fajerki do gotowania potraw. Przy palenisku umieszczono „duchówkę” do pieczenia ciast i podgrzewania pokarmów. W głębi za fajerkami był piec do pieczenia chleba. Nad wszystkim wisiał duży okap do odprowadzania pary z gotujących się potraw. W rogu przy drzwiach na taborecie stało wiadro z czystą zimną wodą. Wodę czerpano z głębokiej na 12 cembrowin studni, wykopanej nieopodal domu. Nad studnią był umieszczony kołowrót z długim łańcuchem. Do tego łańcucha przymocowano ocynkowane wiadro i nim czerpano wodę. Wodę źródlaną, czystą i zdrową, można było pić bez przegotowania.
W domu nie było jeszcze żadnych mebli, gdy postanowiono wyprowadzić się ze spichlerza. Na pierwszą noc Tatuś przyniósł kilka snopów słomy i rozpostarł w kuchni na podłodze. Mamusia przykryła słomę zgrzebnymi prześcieradłami i to było pierwsze posłanie. Na tym posłaniu położyła się cała rodzina. Wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni, trudno było zasnąć. Noc była cicha, spokojna i ciepła. Księżyc w pełni przez szerokie okna oświetlał kuchnię. Dla mnie najmłodszego przeżycie musiało być wielkie, bo tę noc pamiętam do dnia dzisiejszego. Mamusia często opowiadała, że długo nie mogłem zasnąć i raczkowałem po śpiących.
Jeszcze przed oddaniem domu do użytku, na święto Wniebowzięcia NMP, Mamusia poszła pieszo do Częstochowy, by podziękować Bogu za łaskę życia i prosić Matkę Najświętszą o dalszą opiekę. Z tej pielgrzymki przyniosła nową figurkę Niepokalanej, którą postawiła w pokoju a latem przystrajała kwiatami. Przed tą figurką odmawialiśmy wspólnie pacierz wieczorny.
Kuchnia była pokojem dziennym, w którym koncentrowało się życie codzienne. Mamusia stała przy piecu kuchennym i gotowała. Dania były proste, ale smaczne. Każdy dostał talerz zupy z wkładką mięsa, a na środku stołu stawiała miskę z kraszonymi ziemniakami. Mamusia często gotowała kapustę, ale sama jej nie jadła i nawet nie spróbowała. Żeby sprawdzić czy jest dość słona prosiła o „posmakowanie” kogoś z domowników. Babcia Anna siedziała na składanym krzesełku i dokładała drewna na ogień.
Z kuchni wchodziło się do obszernego pokoju. Tuż za drzwiami przy ściance z białych kafli stało łóżko babci Anny. Przy łóżku na krześle leżały książki do nabożeństwa, różaniec i medaliki. Wśród nich najważniejszym był medalik świętego Benedykta. Gdy ktoś zachorował, Babcia zanurzała medalik w szklance z czystą wodą, chwilę się modliła i wodę dawała do picia. Po tę wodę przychodzili sąsiedzi i nawet ludzie z innych wsi. W tym pokoju było bardzo czysto. Na ścianach pomalowanych na biało wisiały obrazy świętych. W oknach były firanki. Podłoga pomalowana czerwoną olejną farbą, kilka razy do roku była pastowana. Szerokimi, podwójnymi drzwiami przechodziło się do „trzeciego” pokoju. Z tego pokoju było wyjście na ogródek kwiatowy przed domem. W tym pokoju, gdy ktoś z gości zatrzymywał się na noc kładziono go do spania. Jak przyjeżdżał w odwiedziny ksiądz Stryj – brat Bonifacego i syn Anny – ten pokój oddawano do jego dyspozycji.
Ksiądz Stryj jeszcze jako 13-to letni chłopiec został wysłany na naukę do Włoch. Zaopiekowali się nim Księża ze Zgromadzenia Jana Bosko - „Salezjanie”. W Iwrei ukończył Gimnazjum i wstąpił do Zgromadzenia Księży Salezjanów. Na Uniwersytecie w Mediolanie studiował teologię i romanistykę. W katedrze Mediolańskiej otrzymał święcenia kapłańskie. W marcu 1921 roku wrócił do Polski i pracował na wielu odpowiedzialnych stanowiskach. Co roku podczas wakacji odwiedzał swoją matkę i brata w Dubicy. Jego przyjazd był wielkim wydarzeniem oczekiwanym przez domowników. Stryjaszek jak go nazywaliśmy przywoził dla wszystkich prezenty, a dla dzieci dużo słodyczy.
Latem 1936 roku nowy dom Bonifacego był ukończony i umeblowany. Na odpust Przemienienia Pańskiego w parafii Wisznickiej zaproszono krewnych z Przegalin, Romaszek, Polubicz, Wisznic, Rowin i Dubicy. Z Warszawy przyjechał ksiądz Jan Romanowicz. Proboszcz parafii Wisznickiej - kanonik Bronisław Turski celebrację sumy i głoszenie kazania powierzył księdzu „doktorkowi” – jak nazywał księdza Jana. W pierwszej ławce siedziała Anna i wpatrywała się w swego syna, który był najważniejszą osobą w tym zgromadzeniu. Po mszy św. Bonifacy zaprosił krewnych na przyjęcie do swego nowego domu. Z tego dnia została zachowana pamiątka w postaci wspólnej fotografii.
DRUGA WOJNA ŚWIATOWA
Koniec lata 1939 roku był upalny. Z lampowego radia firmy Telefunken, które ojciec niedawno kupił, płynęły melodie patriotyczne i apele o czujność przed wrogiem. „Nie oddamy ani piędzi ziemi, nie oddamy nawet guzika” – brzmiały oświadczenia polityków. Pod koniec sierpnia nastąpiła mobilizacja mężczyzn, którzy nie ukończyli 40-go roku życia. Bonifacego mobilizacja nie obowiązywała, ale musiał do jednostki wojskowej oddać swego konia „łysą”. Trzeba było odstawić go do punktu mobilizacyjnego taboru pod Chełmem. Punkt mobilizacyjny przyjął konia wraz z furmanką. Tatuś wrócił do domu zmartwiony. Bez konia nie było środka transportu i nie można było pracować w polu. W połowie września Tatuś znalazł innego konia, który zbiegł z taboru i pasł się na łące.
Wielu sąsiadów dostało karty powołania do wojska. W rodzinach były pożegnania i płacz. Sąsiedzi przychodzili do nas by usłyszeć z radia wiadomości o wojnie. Kobiety kupowały sól i naftę do lamp. Elektryczności jeszcze na wsi nie było.
Pierwszego września rano usłyszeliśmy komunikat, że wojska niemieckie napadły na Polskę. Naczelny Wódz Rydz-Śmigły zagrzewał do walki do obrony Ojczyzny. Wojska niemieckie szybko posuwały się w głąb kraju napotykając niewielki opór. Walki toczyły się nad Bzurą, pod Mokrem i Kockiem. Wiele ludzi uciekało przed Niemcami na wschód. Na drogach panował chaos. Rząd przez południową granicę uciekał do Rumunii.
Wojna toczyła się gdzieś daleko, ale nad Dubicą przelatywały niemieckie samoloty bombardujące lotnisko w Białej Podlaskiej. Zmobilizowano na wojnę policję i posterunek w Wisznicach stał pusty. Wiadomości z radia i suplikacje śpiewane w kościołach mówiły o tragedii, jaka spotkała nasz kraj, naszą Ojczyznę – Polskę.
25 września wczesnym rankiem na podwórko wszedł oddział żołnierzy sowieckich. Ubrani byli w jasno zielone mundury. Szerokie bluzy wypuszczone na spodnie, przepasane były pasem rzemiennym, wysokie buty i na głowach furażerki z czerwoną gwiazdą. Byli uzbrojeni w długie karabiny z bagnetami. Zatrzymali się przy studni, pili wodę a niektórzy myli się wycierając twarz i ręce w bluzy. Przebywali w naszym domu jeden dzień, żywiąc się tym, co otrzymali od naszych Rodziców. Potem poszli w stronę Wisznic. Tymczasem w Wisznicach Żydzi utworzyli policję i chwytali powracających z wojny do domów polskich żołnierzy.
W pierwszych dniach października na nasz teren wkroczyły oddziały niemieckie. Niemcy zajęli szkołę podstawową w Wisznicach i zaczęli dyktować swoje prawa. Należało zdać broń, samochody, motocykle i radia. Kto nie podporządkował się rozkazom mógł być rozstrzelany. Tatuś z bratem zapakowali radio do pudła i zakopali nieopodal domu. Wyznaczono obowiązkowe dostawy żywności dla wojska. Niemcy zajęli lepsze mieszkania, a ludność polską wyrzucali na ulicę. Bardziej niż Polaków represjonowali Żydów. W każdym mieście stworzyli dla nich getta. Szkoła, do której zacząłem uczęszczać, mieściła się w drewnianym domu pożydowskim tuż obok getta. Gdy wybiegaliśmy na przerwę, dzieci żydowskie zza płotu prosiły o chleb. Dawaliśmy im swoje kanapki, ale pilnujący getta żydowscy policjanci zabraniali i przeganiali od płotu. Po dwóch latach zlikwidowano getto. Kobiety, starców i dzieci „pędzono” do obozu koncentracyjnego w Treblince. Kto nie dał rady iść, został zabity na miejscu lub w czasie marszu. Taką egzekucje podczas przemarszu Żydów widziałem z okna naszego domu. Starsza Żydówka zostawała z tyłu kolumny. Podszedł do niej konwojujący żołnierz niemiecki, coś ją spytał, następnie cofnął się dwa metry do tyłu i strzałem w głowę zabił ją. Ciało pochowano w rowie przy drodze. Młodych Żydów Niemcy rozstrzelali na łące przy rzece. Dopiero po zakończeniu wojny zrobiono ekshumację zabitych i przeniesiono na cmentarz żydowski.
Z początkiem roku 1941 nasiliły się represje okupanta na ludność polską. Hitler przygotowywał się do wojny z Rosją, dlatego od chłopów zabierano zboże, mięso i nabiał. Wyznaczono szarwarki by przygotować drogi, lotniska polowe i inne umocnienia wojenne. Młodzież od lat 16 zabierano na przymusowe roboty do Niemiec, tam za darmo musieli pracować w gospodarstwach rolnych.
Jeszcze trudniejsze warunki życiowe miała ludność miejska. Żywność była na kartki i to w małych ilościach. Ksiądz Jan Romanowicz w tym czasie był dyrektorem sierocińca w Warszawie przy ulicy Litewskiej. Tatuś znał warunki życia mieszkańców Warszawy i postanowił pomóc swemu bratu. Potajemnie zabił utuczoną świnię a rąbankę zapakował do waliz, by bezpiecznie przewieźć do Warszawy. W tę podróż zabrał ze sobą mnie, wtedy ośmioletniego chłopca. Pod wieczór wyruszyliśmy furmanką do stacji kolejowej w Białej Podlaskiej. Jeszcze w porze nocnej wsiedliśmy do pociągu osobowego. Tatuś znalazł dla mnie miejsce siedzące, na półce umieścił dwie ciężkie walizki i przykazał mi bym się do nich nie przyznawał, gdy ktoś będzie o nie pytał. Powiedział mi „nie bój się, ja zaraz wrócę” i odszedł do innego przedziału. Pierwszy raz jechałem pociągiem, więc wszystko mnie ciekawiło. Po pewnym czasie usnąłem i obudziłem się dopiero, gdy świtało. Dojeżdżaliśmy do Warszawy. Tatuś stał przy mnie. Zdjął szybko walizki i kazał iść za sobą. Przed Dworcem Wileńskim, na którym zatrzymał się pociąg, wsiedliśmy do konnej dorożki i szybko pojechaliśmy do sierocińca. Ksiądz Stryj był uradowany, ale i przestraszony. Cieszył się z tego, że będzie miał żywność dla sierot, ale gdyby Niemcy zrobili kontrole, Bonifacego czekała śmierć. Z tej podróży pamiętam Stary Rynek w Warszawie i żelazną studnię, z której pompowałem wodę. Katedrę Świętego Jana, gdzie wśród kwiatów stała trumna a na niej kielich z mszałem i mitrą. Stryj oznajmił mi, że zmarł biskup warszawski i wkrótce będzie jego pogrzeb. Pamiętam modlitwy wieczorne chłopców na długim słabo oświetlonym korytarzu sierocińca. W domu, modlitwy odmawialiśmy na klęczkach i były dłuższe, tutaj stało się w szeregu i na głos odmawiało krótki pacierz. Pamiętam, że Tatuś kupił mi czarne, ciepłe ubranie, jakiego nie miał żaden z moich wiejskich kolegów.
W czasie okupacji niemieckiej wszyscy mieszkaliśmy razem w Dubicy. Wojna przeszkodziła Marianowi kontynuować naukę w Salezjańskim Gimnazjum w Jaciążku. Pomagał on ojcu w gospodarstwie, chodził na roboty obowiązkowe wyznaczane przez okupanta. Zakładano wtedy linie telefoniczne pomiędzy Włodawą a Białą Podlaską. W wolnych chwilach pisał „Pamiętnik z Wojny”. Genia pomagała mamusi w pracach domowych. Przędła wełnę, robiła na krosnach i chodziła na „wieczorki” do koleżanek. Janek czytał książki, uczył się i jako ministrant chodził do kościoła. Stasiek, Jadzia i Gucio chodzili do szkoły podstawowej w Wisznicach.
Uroczyście obchodzone były wszystkie święta kościelne. Na odpust parafialny, który przypadał szóstego sierpnia w dniu Przemienienia Pańskiego Rodzice zapraszali krewnych z Romaszek – siostrę Bonifacego i z Przegalin - mamę Magdalenę i siostry Wiktorii. W wigilię Bożego Narodzenia stroiliśmy choinkę. Tatuś wycinał na Horycach /piaszczyste wzgórza za rzeką Zielawą/ młodą sosenkę. Przynosił do domu i obsadzał w stojaku. Genia z Jadzią kleiły z kolorowego papieru łańcuchy. Poza tym wieszano bombki, cukierki i papierowe lalki. Na obrzeżach gałęzi doczepiano małe świeczki. Przy choince każdego wieczoru śpiewaliśmy kolędy i pastorałki. Na Boże Narodzenia Mamusia piekła pyszne pączki. Takich smacznych pączków później nigdy i nigdzie nie jadłem.
Z okresu okupacji pamiętamy wszyscy nocne dywanowe naloty samolotów niemieckich na Związek Radziecki. W dzień strach przed Gestapo a w nocy przed bandami rabusiów, którzy często podszywali się pod partyzantów.
Aż przyszedł lipiec roku 1944. Dowiadywaliśmy się z potajemnie słuchanego radia o klęsce Niemców pod Stalingradem i Leningradem. O tym, że wojska radzieckie razem z polskimi stoją na Bugu. Dochodził do nas huk wystrzałów armatnich. Widzieliśmy nocą łuny na wschodzie i uciekające wojsko niemieckie. Tatuś z Marianem i Jankiem wykopali w ogrodzie schron. Przykryli z wierzchu balami i ziemią. Do tego schronu schodziliśmy na noc. Pewnego ranka zamiast wojsk niemieckich Tatuś zobaczył dwóch żołnierzy radzieckich jak szli z „pepeszami” w ręku. Widząc Tatusia jeden z nich spytał: „Germańców niet? – Niet - odparł Tatuś. – „Eta charaszo” – widząc Mamusię, która w obawie o męża znalazła się obok, poprosił o jedzenie. – „ Chadziajka, chleb i mołoko imiejesz? – Mamusia szybko wróciła do schronu po chleb, a potem wydoiwszy krowę poczęstowała mlekiem. W tym czasie ze stodoły sąsiada wyskoczył zaspany Niemiec. Zobaczył Rosjan i zaczął, bez karabinu i czapki, uciekać w stronę lasu. Rosjanie widząc go nie zareagowali. „Tak my razwiedka. My nie strilajum, i do nas nie strilajut,” powiedział jeden z nich. Od południa zwarte oddziały wojska radzieckiego szły szosą w kierunku Białej Podlaskiej.
Skończył się pięcioletni okres okupacji niemieckiej i zaczął pięćdziesięcioletni okres okupacji radzieckiej.
Kilka dni zajęło wojskom radzieckim przejście od Bugu do Warszawy. Samej Warszawy zdobywać nie chcieli, ponieważ tam pierwszego sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie. Ludność Warszawy sama chciała oswobodzić swoją stolicę. Liczono na pomoc Rosjan, ale te posunięcia Polaków nie podobały się Stalinowi. Pozwolił Niemcom na zdławienie powstania, wypędzenie całej ludności i zniszczenie miasta. Zginęło ponad 300 tysięcy mieszkańców w tym cała warszawska młodzież, która chwyciła za broń. W kwietniu 1945 roku wojska radzieckie podeszły pod Berlin. Od strony Francji i Belgii nacierały wojska Amerykańskie i Brytyjskie. 8-go maja 1945 roku w zdobytym Berlinie podpisano kapitulację Niemiec i nastał kres drugiej wojny światowej.
Wraz z powracającym z Niemiec wojskiem radzieckim wieziono łupy zdobyte na wojnie. Kolumny samochodów wiozły całe fabryki. Na noc zatrzymywali się w naszym domu. Żołnierze radzieccy za wódkę sprzedawali ubrania, tekstylia i skóry, które wieźli jako swoją zdobycz. Któregoś dnia Tatuś kupił od żołnierzy ciepła czapkę wojskową. Następnego dnia idąc do szkoły włożyłem tę czapkę. Poranek był mroźny, więc opuściłem nauszniki i zawiązałem pod szyją. Tuż przed szkołą zainteresowało się moją czapką dwóch młodych, ubranych w czarne skórzane płaszcze panów. Nie odpowiedziałem na ich zapytanie, tylko pobiegłem do szkoły. Podczas pierwszej lekcji przyszli ci panowie do klasy wraz z kierownikiem szkoły. Kazali dzieciom wyłożyć czapki na ławkę. Przypuszczałem, że chodzi o moją czapkę i na ławkę wyłożyłem szalik. Sprawdzający tajniak /była to tajna policja Urzędu Bezpieczeństwa/ zajrzał pod moją ławkę i wyciągnął ukrytą tam czapkę. Coś krzyczał, uderzył mnie mocno w policzek a czapkę zabrał. Takie było moje pierwsze spotkanie z nową komunistyczną władzą.
W lipcu 1947 roku przyjechał do nas w odwiedziny ksiądz Stryjek. Rozmawiał z Rodzicami na mój temat, oglądał moje świadectwo z szóstej klasy, potem zeszyty szkolne i zaczął mnie egzaminować. Egzamin, według mojej oceny wypadł niekorzystnie. Nie byłem z tego zadowolony i pierwszy raz czułem niechęć do Stryja. Po wyjeździe Stryja już zapomniałem o tej sprawie, gdy pewnego dnia przyszedł urzędowy list z Gimnazjum Salezjańskiego w Lądzie nad Wartą. Dyrektor Gimnazjum donosi, że zostałem przyjęty do pierwszej klasy i mam się stawić pierwszego września. Będę mieszkał w internacie i dlatego jest dołączony spis rzeczy, które mam ze sobą zabrać. Miesięczna opłata za naukę i mieszkanie będzie wynosiła 3 tysiące złotych. Byłem z tego bardzo niezadowolony. Uczyć się nie chciałem. W domu przy Rodzicach było mi dobrze. Marian z Jankiem byli u Salezjanów w nowicjacie w Czerwińsku nad Wisłą. Jadzia wyjechała do Gimnazjum prowadzonego przez Siostry Zakonne w Białymstoku, Stasiek uczył się w szkole Zawodowej w Radzeniu. Jesienią 1946 roku zmarła nasza babcia Anna. W domu z rodzeństwa zostałem tyko ja i Genia. Mamusia gotowała dobre jedzenie, Genia pomagała w nauce a poza nauką miałem obowiązek pasienie krów. Chętnie to robiłem, bo praca była lekka i mogłem się bawić razem z kolegami. Przyjaźniłem się wtedy z Jankiem Wiczukiem i Gutką Osypiukówną, z którymi chodziłem do tej samej klasy. Miałem zamiar skończyć szkołę podstawową /jeszcze mi brakowało siódmej klasy/ i zostać z Rodzicami na gospodarstwie.
29 sierpnia z walizką i torbą jechałem pociągiem do Lądu nad Wartą. Byłem za mały bym mógł sam jechać, dlatego Rodzice wysłali mnie pod opieką starszego brata Staśka. Wyjechaliśmy z domu wieczorem. Wczesnym rankiem byliśmy w Warszawie na dworcu Wileńskim. Stąd samochodem ciężarowym, przystosowanym do przewozu ludzi przejechaliśmy na Dworzec Główny. Jechaliśmy ulicami jakby wąwozem, wśród rozwalonych domów. Myślałem sobie – tego gruzu nikt do końca świata nie usunie i nie powstaną tu nowe domy. W południe wysiedliśmy na przystanku kolejowym w Słupcy. Dziesięć kilometrów dzielące Słupcę od Lądu przeszliśmy piechotą, w tym czasie nie było tu żadnej komunikacji. Stasiek przekazał mnie jakiemuś księdzu, podał mi rękę i szybko wracał do pociągu.
W Lądzie zrobił na mnie wielkie wrażenie stary klasztor po cysterski. Mury na półtora metra grube, długie i szerokie korytarze, pełne olbrzymich obrazów na ścianach. Ksiądz sprawdził moje nazwisko na liście i polecił starszemu chłopcu by zaprowadził mnie do sypialni, tam mam się rozpakować. I tak zacząłem mój dwuletni pobyt w Gimnazjum Salezjańskim w Lądzie.
Przez pierwsze tygodnie płakałem. Miałem duże braki w nauce, byłem jedyny po szóstej klasie na 38 kolegów, którzy mieli ukończoną szkołę podstawową. Jedzenie mi nie smakowało i często chodziłem głodny. Chętnie bym uciekł, gdybym miał pieniądze i znał drogę do domu. Z czasem zacząłem o trudnościach zapominać i zapoznawać nowych kolegów. Przyjaźniłem się z starszym od siebie o 10 lat Frankiem Świdrem, który pochodził z pod Łukowa. Po tragicznej śmierci Franka moim kolegą został Jan Bartnik z Jasionówki. Razem z nim siedziałem w ławce szkolnej, razem chodziliśmy na spacery. Wyznaczono nas do pomocy kościelnemu, starszemu koledze Jankowi Styrnie. Gdy przypadł na mnie dyżur, rano musiałem otwierać a wieczorem zamykać kościół. Późnym wieczorem bałem się sam być w olbrzymim, ciemnym kościele, dlatego szybko od wewnątrz zaryglowałem drzwi główne i wygasiwszy światło zamykałem zakrystię. Pewnego wieczoru nie zauważyłem, że Janek Bartnik sprząta w kościele. On natomiast był pewny, że ja dla kawału gaszę światło i zamykam drzwi. Po chwili przekonał się, że go nie zauważyłem i zamknąłem kościół, ale było już za późno. Krzyczał i stukał w drzwi jednak nikt go nie słyszał. Był to listopad, więc po chwili oprócz strachu było mu zimno. Okrył się jakąś kapą i wszedł do dużej skrzyni po świecach. Gdy zamknął za sobą wieko zapadł skobel i już skrzyni otworzyć nie mógł. Rano, gdy otwierałem kościół, usłyszałem jakieś stuki w skrzyni. Najpierw bałem się podejść, po chwili przezwyciężywszy strach otworzyłem skrzynię i uwolniłem dygoczącego z zimna Janka.
Byłem najmłodszym z pośród wszystkich wychowanków. Wielu z kolegów w czasie wojny brało czynny udział w partyzantce lub służyło w Armii Krajowej. Tutaj schronili się przed szykanami Urzędu Bezpieczeństwa.
Dzień powszedni był wypełniony nauką, zabawą i różnymi pracami. Pobudka o godzinie szóstej rano, potem półgodzinna toaleta. Umywalnie były duże, ale dużo też było wychowanków i trzeba było czekać w kolejce by się umyć w zimnej wodzie. Po umyciu się i ubraniu szło się do kościoła na modlitwy poranne. Po modlitwach i mszy św. było śniadanie. W jadalni każdy miał wyznaczone swoje miejsce a dyżurni roznosili chleb, margarynę, smalec, marmoladę a czasem po kawałku kiełbasy. Do tego podawano gorącą kawę zbożową z mlekiem. Po śniadaniu był czas na prace porządkowe. Wychowankowie mieli wyznaczone prace takie jak: zamiatanie sypialni, korytarzy, mycie umywalni i ubikacji, porządek na boiskach, dyżury w jadalni lub sprzątanie pokoi profesorów.
O godzinie 8-ej zaczynała się nauka, codziennie było sześć godzin lekcyjnych. Nowym przedmiotem był język łaciński z księdzem Wojciechem Krzyżanowskim, zwanym przez nas „Magistrunio” i język francuski z rodowitym Francuzem księdzem Gabisiem. Zostałem zakwalifikowany do chóru, który prowadził młody ksiądz Leon Walaszek. Przy gimnazjum była sala teatralna. Opiekował się nią ksiądz Tytus Robakowski. Kilka razy do roku wychowankowie wystawiali sztuki teatralne dla okolicznej ludności. We wszystkich przedstawieniach brałem czynny udział. Muzykalni wychowankowie grali w szkolnej orkiestrze dętej.
O godzinie 13 zbieraliśmy się w jadalni na obiad. W czasie obiadu było milczenie, tylko lektor czytał książkę. Dobierano ciekawe książki, więc wszyscy chętnie słuchali. Po obiedzie podczas rekreacji obowiązkowo musieliśmy grać w piłkę nożną i ręczną lub bawić się w inne gry ruchowe. Dwa razy w tygodniu, w środę i niedzielę chodziliśmy na długie spacery nad Wartę, lub w kierunku Lądka czy Ciążenia.
O 15-ej było pierwsze godzinne „studium”, czas na naukę indywidualną. W tym czasie trzeba było odrabiać zadana domowe. Po nim następowała piętnastominutowa przerwa i drugie „studium”. O 18-ej kolacja, po niej pół godzinna rekreacja. Ostatnie, trzecie „studium”, było poświęcone na próby chóru, orkiestr, zespołów teatralnych lub na indywidualne czytanie książek. O godzinie 21-ej szliśmy do kościoła na krótkie modlitwy wieczorne, potem była toaleta i spoczynek. O 22-ej Leon Rinkun, starszy nasz kolega, który opiekował się klasztorną elektrownią wyłączał generator i wtedy następowała głucha cisza nocna.
Porządku pilnowało kilku kleryków, którzy cały czas byli wśród wychowanków. Jednym z nich był kleryk Jan Odyniec ze szlacheckiego rodu litewskiego, przepojony modlitwą i ascezą. Często widziano go jak leżał „krzyżem” w kościele na gołej posadzce. W drugim roku mego pobytu w Lądzie asystentem był mój brat Janek. Pomagał mi duchowo i materialnie. Czasem przynosił mi trochę wędlin czy ciasta ze stołu przełożonych. Janek rozdzielał wychowankom dary z UNRA /amerykańskiej pomocy dla krajów dotkniętych wojną/ i w pierwszej kolejności dawał mi ubrania czy buty. Od dyrektora zakładu dostałem zniżkę za pobyt z trzech tysięcy do półtora tysiąca miesięcznie. Była to duża ulga dla moich Rodziców, gdyż gospodarstwo z powodu braku rąk do pracy i wysokich dostaw obowiązkowych dla państwa podupadło.
Gdy przyjechałem do domu na ferie Bożego Narodzenia dowiedziałem się, że Genia wychodzi za mąż. Jej mężem będzie Jan Rudko z Dębowa. Ślub odbył się w kościele w Wisznicach, potem huczne wesele w naszym domu w Dubicy. Na drugi dzień odwieźliśmy Genię do Dębowa.
W dniu ukończenia drugiej klasy gimnazjalnej otrzymaliśmy świadectwo tak zwanej Małej Matury. Dyrektor Gimnazjum ksiądz Jan Domino zebrał wychowanków, wręczył papier podaniowy z nadrukiem „Niższe Seminarium Duchowne” i kazał pisać podanie o przyjęcie do nowicjatu. Niektórzy nie chcieli pisać i wyszli z sali. Dyrektor pod ich adresem powiedział kilka ostrych słów, reszta pokornie napisała podania. Pierwszego sierpnia 1949 roku rozpocząłem, jako niespełna 15- letni młodzieniec, nowicjat u Księży Salezjanów.
c. d. n.
August Jacek Romanowicz
Gdańsk, sierpień - listopad 2004 rok